Damn. Nie żeglowałem już dość długo. Zbyt długo. Zdecydowanie zbyt długo. Co prawda byłem na szwedzkich szkierach na jesieni zeszłego roku, ale to dosłownie dwa dni mega lajtowej żeglugi po maks dwie godziny, więc zbytnio się to nie liczy. Brakowało mi bardzo łopotu żagli i wszystkiego co z tym związane. Nigdy nie byłem bardzo hardkorowym żeglarzem, choć kultura żeglarska była mi zawsze bliska. Najpierw pierwsze żeglowanie na wakacjach z rodzicmi na Dadaju, na Warmii, potem patent żeglarski w Charzykowach w 1994, potem trzytygodniowy rejs morski we Włoszech w 1999, a potem trzy harcerskie obozy żeglarskie, które prowadziłem jakoś w połowie lat 00’s.

Przez ten cały czas przewijało się moje lądowe uwielbienie do morza, całe playlisty Winampa wypełnione szantami (które nadają się niesamowicie do sprzątania domu – każde zmywanie podłogi staje się nagle zmywaniem pokładu) i koncerty szantowe na które niegdyś chodziłem. Nie wiem, gdzieś to umarło, zostało zapomniane, zawsze były inne rzeczy obok.

I nagle ruszamy na morze. Nie jest to co prawda ani Bałtyk we wrześniu, ani szkuner, ani kliper herbaciany, ani fregata. Ale mamy:

Morze

Łódkę

Łopot żagli

Szanty!

Płyniemy sobie powoli słuchając morskiej składaki hiciorów z ubiegłych dekad – Mechanicy, EKT, Spinakery i wszystkie, ale to wszystkie inne hity które towarzyszyły mi całe lata.

Jezu, jak mi dobrze.

Do tego rum. Kupiliśmy rum, skoro pili go kiedyś, to coś musiało być na rzeczy. Zazwyczaj kupowaliśmy jasno rum do caipirinhi, ale tym razem kupiliśmy Captain Morgan, ciemny, lekko przyprawiony wanilią – wszedł z colą tak dobrze, że po godzinie żeglowania każdy z nas był Jackiem Sparrowem, Czarnobrodym i Kapitanek Grantem razem wziętym. Hej, ho.

***

Deszcz. No właśnie. Prognozy były bardzo słabe i jeszcze w Austrii martwiliśmy się, że przez cały tydzień będzie lało. Ja jednak jak zwykle byłem dobrej myśli. I udało się 🙂 Jak na razie pogoda jest świetna, choć minimalnie pokropiło. Nie ma mega upałów, ale to chyba lepiej.

Dopływamy do Rogoźnicy i decydujemy się zostać tu na noc. Rogoźnica to małe, południowe miasteczko ze wszystkim co możemy sobie w nim wyobrazić – wąskimi uliczkami, budynkami z jasnych kamieni, palmami i przede wszystrkim restauracjami. Zapach smażonych na czosnku krewetek dopadł nas jeszcze na morzu. To się nazywa aromamarketing!

Cumujemy, obżeramy się w lokalnej knajpie czymś co miało być dużymi krewetkami, a okazuje się małymi homarami i cały dzień do końca spędzamy w towarzystwie Kapitana Morgana i Ballantine’sa. Jest dobrze. Jest bardzo dobrze.