Hvar był najbardziej wysuniętym na południe punktem naszej trasy. Rejs tygodniowy ma to do siebie, że po maksymalnie 3 dniach musisz wracać. Wachta kambuzowa zerwała się dość wcześnie – chcieliśmy załapać się na rybny mini targ i oczywiście kupić świeże pieczywo dla załogi. Poranne pobudki nie są aż takim problemem – masz tę świadomość, że nawet gdy będziesz zmęczony, to możesz przespać się kiedy chcesz. W ciągu dnia. Rano. W południe. Po południu. Wieczorem. Właściwie sam o tym decydujesz. Jakbyś był kilkulatkiem.
Targ rybny okazał się małym pomieszczenie przy targu owocowym, gdzie sprzedawano świeże ryby, kalmary i krewetki. Ryby – w przeciwieństwie do krewetek – wyglądały dość imponująco, ale postanowiliśmy ich nie kupować. Trzeba byłoby je łuskać, patroszyć, a potem smażyć na naszej kuchni, która nie miała zbyt dużej mocy. Jeden posiłek na cały rejs przygotowywany na niej przez ponad godzinę zupełnie nam wystarczył. Poszliśmy za to do lokalnego sklepu wędliniarskiego gdzie kupiliśmy trochę lokalnej szynki. Mary lubi bardzo szynkę szwarcwaldzką, ja hiszpańską jamón serrano, włoskie szynki też nam smakują, ale ta chorwacka, w dodatku krojona na naszych oczach była po prostu niesamowita w smaku – aż żal, że kupiliśmy jej tak mało. Pan rzeźnik natomiast gdy dowiedział się, że jesteśmy z Polski zaczął wychwalać pod niebiosa Jezusa Chrystusa mówiąc dobitnie, że „it’s better to be dead than not to love Jesus Christ!“. Mógłby spokojnie być pastorem, gdyby tylko nasze wyznanie dopuszczało taką możliwość.
Hvar opuszczaliśmy z żalem – polubiłem bardzo to małe miasteczko, mam nadzieję, że wrócimy tu jeszcze nie raz. W ogóle wiedziałem już w trakcie podróży z Polski, że będę zadawał sobie pytanie „dlaczego do cholery dopiero teraz pojechałem do Chorwacji?!“ ale nie sądziłem, że spodoba mi się tu aż tak bardzo. Szczerze mówiąc chorwackie mini miasteczka wyspowe pobiły w moim prywatnym rankingu i te tureckie, i te greckie, i hiszpańskie. Uliczki są tak wąskie, że odruchowo chcesz wciskać X i R2, i wspinać się na ścianę na pobliską wieżę kościoła . Sklepy i knajpy są otwarte przez większość czasu (żyją w końcu z turystów), a ceny są właściwie takie jak w Polsce. Do tego możliwość dogadania się po polsku – idealnie.
Dziś płynęliśmy głównie na silniku. Wiatr wiał dość mizernie – jakoś 1 w skali Beauforta, więc kataryna pracowała przez znakomitą większość czasu. Do wyboru mieliśmy nocleg na jednej z wysp – Solcie, albo w Trogirze, portowym miasteczku na chorwackim lądzie. Pogoda (wbrew prognozom, którym już zupełnie nie wierzymy) była wspaniała, więc byliśmy tam dość szybko, przez chwilę zatrzymując się w pobliskiej zatoczce – jeden z Marcinów postanowił skorzystać z morskich kąpieli. My w tym czasie odpaliliśmy wifi i zaczęliśmy szukać informacji o Dalmacji. Po chwili czytaliśmy już o Republice Serbii, Republice Serbskiej (która jest częścią Bośni i Hercegowiny) oraz innych państwach byłej Jugosławii. Poddaliśmy się po pół godzinie – sformułowanie „Bałkańskie Kocioł“ doskonale oddaje to co dzieje się tutaj jeśli chodzi o państwa i narodowości. Szkoda, bo to naprawdę śliczna kraina.
Trogir jest większy od Hvaru – moje pierwsze skojarzenie to Wenecja. Nie wiedzieliśmy gdzie zjeść, zadzwoniliśmy więc do mojej siostry i szwagra, którzy są stałymi bywalcami Chorwacji i uzgodniliśmy knajpę. Przedtem jednak poszliśmy zwiedzić miasteczko i zrobić zakupy.
Bardzo wąskie uliczki w których spokojnie możesz dotknąć rękoma obu budynków między którymi przechodzisz. Jak w każdym turystycznym mieście pełno jest koszulek z wzorami Converse, Jack Daniels, University of… i innych, z wpisanymi w nie Croatia. My poszliśmy jednak na lokalny bazar. Nie mogliśmy oprzeć się wystawionym wszędzie butelkom z oliwą oraz wędlinami – lokalne, pikantne kiełbasy są zabójczo smaczne. Wróciliśmy na łódkę, zostawiliśmy zakupy i skierowaliśmy się do knajpy.
Marta nie odbierała telefonu, więc nie mogliśmy uzgodnić czy ta do której trafiliśmy była właśnie tą polecaną. Już po zamówieniu dań okazało się, że nie do końca. Ale nie było to problemem. Szczęście które mam zawsze zaprowadziło nas znowu w dobre miejsce. Otóż oprócz zup zamówiliśmy duże dania, oficjalnie na 2 osoby. W praktyce okazały się one daniami na kilka osób. Talerz wędlin i serów, talerz muli, talerz mięsny i talerz rybny były na tyle duże, że nie daliśmy im rady do końca w sześć osób. Naprawdę próbowaliśmy. Ne dało rady. Do tego ciągle uzupełniane dzbany lokalnego białego i czerwonego wina – byliśmy w raju.
Na rybnym talerzu leżało kilka (!) ryb, langusty, kalmary i mule. Na mięsnym – pierś z kurczaka faszerowana serem i wędlinami, mięso jagnięce i inne rodzaje mięcha – było tego naprawdę dużo. Tak dużo, że po zjedzeniu tyle ile byłem w stanie plus jeszcze trochę i popiciu tego olbrzymią ilością czerwonego wina postanowiłem po prostu pójść spać. O 21.30. Spałem… 12 godzin. Amazing. W tym czasie Hiszpania zdołała dostać porządne bęcki, a Chorawacja wygrać – ale nawet wrzaski i fajerwerki które odpalono po zwycięskim meczu nie zdołały mnie porządnie wybudzić. Jeszcze kilka dni. Korzystam!