Dochodzi pierwsza w nocy. Siedzę właśnie na pokładzie i pilnuję, czy przypadkiem kotwica się nie zerwała oraz czy wiatr nie znosi nas na jedną z okolicznych wysp. Powinienem być śpiący i zmęczony – nocne warty i wachty nigdy nie były tym co specjalnie lubię – jestem śpiochem i się z tym nie kryję. Tym razem jednak zupełnie nie chce mi się spać i to z kilku powodów. Mary leży pod pokładem i próbuje zasnąć. Trochę jej już ciężko, młoda kopie w brzuch wywołując zgagę, więc choć wachtę powinniśmy pełnić razem, dałem jej trochę pospać.
Nie chce mi się spać dlatego, że wypiłem właśnie kawę, a także dlatego, że w ciągu dnia przespałem się dobre trzy godziny. Ale przede wszystkim dlatego, że włączył mi się mój zmysł carpediemowania. Włącza mi się zawsze w takich chwilach, od kiedy pamiętam, i mówi „korzystaj, za tydzień, dwa, będziesz siedzieć w domu i marzyć, by wrócić tu choć na chwilę.“
To prawda. A teraz siedzę sobie na łódce, patrzę na dwie burze które przeszły bokiem oraz okoliczne łódki, na trzy wyspy pomiędzy którymi spędzamy dzisiejsza noc i niebo, które staje się coraz bardziej pogodne i gwiaździste. Burza, tak jak się spodziewałem, przeszła bokiem. Jest bajecznie.
Dzisiejszy plan zakładał dotarcie do Hvaru. Wstaliśmy o ludzkiej godzinie, czyli około 9, zjedliśmy śniadanie w pobliskiej restauracji i wyruszyliśmy na morze. Morze troszkę się rozszalało do około piątki, do tego wiatr ciągle dmuchał nam w twarz, więc szliśmy dość ostrym bajdewindem. Dla tych, którzy nie żeglują – to taki kurs względem wiatru, gdy ten dmucha ci niemalże w twarz. Choć z początku płynęliśmy na silniku, to i tak łódka porządnie bujała. Po kolei wszyscy przyznawali się do tego, że poranne omlety wędrują coraz wyżej przełyku.
Ja postanowiłem zamarynować kupione przedwczoraj piersi z indyka, a że kuchnia na łódce jest dość mała i niewygodna, to całość troszkę trwała. Dość, że po wyjściu na pokład dołączyłem do osób, które bynajmniej nie myślały o kolejnym posiłku. Popływaliśmy trochę na żaglach, ale przechyły były dość spore, treść żołądka niebezpiecznie dawała o sobie znać i w końcu postanowiliśmy znowu przejść na silnik. A ja postanowiłem zejść pod pokład i po prostu zasnąć.
Nie potrzebowałem dużo – było około pierwszej, słońce leniwie wpadało do kajuty, a jednostajny dźwięk silnika uśpił mnie momentalnie. Budziłem się co prawda co pół godziny i zastanawiałem co się dzieje i dlaczego zasnąłem w ciągu dnia, tylko po to by uzmysłowić sobie, że nie dzieje się nic, nic nie muszę, nie mam żadnych zobowiązań, terminów, zadań. NIC. Po czym przewracałem się na drugi bok i wracałem w objęcia Morfeusza.
W końcu po kolejnym zwrocie przez biodro, postanowiłem wyjść na pokład. Okazało się, że nie tylko ja postanowiłem odespać codzienne stresy. Magda czytała książkę zerkając czasem na autopilota, a reszta załogi po prostu zaległa po pokładzie i także zasnęła. Ot uroki pływania po chorwackim morzu – szansa bliskiego spotkania z drugą łódką prawie zerowa, a autopilot dzielnie korygował kurs.
W końcu dopływamy do Hvaru. To piękne miasteczko położone na wyspie o tej samej nazwie. Niestety nie było nam dane obejrzeć go z bliska – po chwili podpływa do nas pan z lokalnego portu i tłumaczy, że „harbour is full“. Próbujemy jeszcze z trzema innymi lokalizacjami, aż w końcu poddajemy się i postanawiamy spędzić noc na kotwicy. Mamy co jeść na obiadokolację, a dalsze szukanie portów nie ma już sensu – robi się zbyt późno. Zrzucamy więc kotwicę pomiędzy trzema wysepkami i zabieramy się do przyrządzania obiadu. A raczej kolacji, bo pora wybitnie kolacyjna. Koło nad kilkanaście innych jachtów, a także wielka motorówka kosztująca pewnie tyle co osiedle domków jednorodzinnych, wyglądająca jak mały okręt wojenny. Śmiejemy się, że pewnie mieszkają na niej jakieś ważne osoby – ochrona z tejże łódki zabrania innym łódkom cumować w jej okolicy. Przeczesuje też ciągle pobliską wyspę szperaczem.
Wyznaczamy wachty. Kotwica zawsze może puścić, a my znajdziemy się na pobliskiej mieliźnie. Co prawda technika poszła nieco naprzód i możemy ustawić specjalne alarmy włączające się gdy odejdziemy od miejsca w którym jesteśmy o zdefiniowaną odległość oraz wtedy gdy zmieni się nasza głębokość. Ale nie ufamy zbytnio temu GPSowi ani naszym umiejętnościom ustawiania go, więc po prostu decydujemy się posiedzieć na pokładzie.
Rany, kiedy ostatni raz byłem na warcie, lub wachcie? Na obozach żeglarskich takowych nie pełniliśmy, bo nie było po co. Na lądowych, harcerskich, nie pełniłem ich już od wielu lat, w końcu byłem kadrą. Na morzu natomiast – na moim ostatnim porządnym rejsie, który – choć aż wstyd to przyznać – odbył się równo 15 lat temu. Huh. Panta Rhei.
Tak więc siedzę sobie na pokładzie stukając w klawisze. Dzięki temu czas płynie nieco szybciej. Już 1:18, pozostało tylko 40 minut. Jutro, to znaczy dzisiaj, ma być całkiem ładnie, natomiast w środę albo czwartek chyba wreszcie dopadnie nas deszcz. Najgorsze jest to, że po czwartku jest piątek, a wtedy właśnie oddajemy łódkę. Ale najważniejsza zasada tygodniowego urlopu mówi NIE ODLICZAĆ. Więc nie odliczam. Kończę pisać. I idę patrzeć na ciemne grzbiety wysp rozświetlane co chwilę błyskawicami przecinającymi niebo.
Chwilo, trwaj.