Day 0 – Goonplugged
Męczył mnie kiedyś pewien koszmar. Powracał dość często i choć nie był wyjątkowo straszliwy, to mimo wszystko budziłem się z niego dość przerażony. Okazywało się, że musiałem pojechać dość szybko na obóz, do lasu, zabierałem do plecaka co popadnie, a na miejscu okazywało się, że nie wziąłem połowy rzeczy. To było straszne – spędzałem co roku cztery tygodnie w środku lasu, a jeśli nie wziąłem czegoś tak potrzebnego jak składany nóż, albo odpowiednia linka do wyplecenia pryczy, to właściwie nie było szansy tego dokupić na miejscu.
Czasy się zmieniły, dziś już z założenia nie mam czasu na wielodniowe przygotowanie się do wyjazdu i pakowanie się na ostatnią chwilę stało się niestety normą. Plus całej sytuacji jest taki, że dziś wystarczyłoby w sumie, żebym zabrał portfel i dokumenty – resztą dokupię na miejscu, gdziekolwiek jadę.
Odłączanie się od rzeczywistości jest coraz cięższe. Gdy jechaliśmy po raz pierwszy w podróż poślubną, wystarczyło uzgodnić z szefem termin wyjazdy, spakować się i po prostu pojechać na lotnisko. To trochę jak w Matrixie, kiedy Neo budzi się w prawdziwym świecie i odrywa od siebie wszystkie podłączone do siebie wtyczki. My tych wtyczek mamy coraz więcej i coraz ciężej się je odrywa. Jednak czasem trzeba to zrobić – nawet tydzień spędzony w oderwaniu od codzienności, powoduje, że człowiek resetuje się i totalnie obniża poziom stresu. A jeśli do tego ma dojść inny klimat, słońce, woda i inne jedzenie, to jest szansa, że baterie naładują się na full.
Zabrakło nam oczywiście jednego dnia. Dzieci i pies zostały odstawione do rodziców, my wróciliśmy do domu i zaczęliśmy domykać wszystkie projekty, tak aby móc spokojnie i bez stresu spędzić tydzień na łódce w Chorwacji. A nie jest to proste – ja mam na głowie pełno koszulkowych spraw, dopiero co odpaliliśmy nowy sklep, sezon w pełni, do tego dochodzą wszystkie blogowe współprace, których trochę się zarówno u mnie jak i u Mary narobiło. A na deser – koncert Aerosmith dokładnie wieczór przed wyjazdem, z którego nie mogłem zrezygnować – czekałem na niego 20 lat.
Tak więc podomykaliśmy to co zdążyliśmy podomykać, zrobiliśmy zakupy w Decathlonie i wsiedliśmy w samochód. Przed nami podróż samochodem przez Czechy, Austrię, Słowenię i Chorwację. Tam dojeżdżamy do Sibenika, wsiadamy na łódkę i zapominamy o bożym świecie.
Ale nie mogło pójść zbyt gładko. Jest w końcu piątek 13. I pełnia księżyca. Na początku okazuje się, że zgubiliśmy gdzieś ubezpieczenie samochodu. Polisa niby działa, ale warto mieć przy sobie tę karteczkę. Podjeżdżamy więc do salony Peugeota i drukujemy duplikat. Druga przygoda nie była już tak przyjemna – gdzieś pod Częstochową okazuje się, że Mary zostawiła w domu prawo jazdy. Czeka mnie więc sporo kilometrów. Twardym trzeba być, a nie mientkim.
Podróż jak to podróż. Jak bardzo nie starałbym się być obiektywny, musze jasno powiedzieć, że najgorzej jeździ się wśród Polaków. Mamy mnóstwo zalet, naprawde je widzę, ale kompletnie, ale to kompletnie nie potrafimy jeździć po drogach. Przez całą trasę ani jeden, ANI JEDEN samochód nie zajechał mi drogi. Oprócz polskich rzecz jasna. Nawet w Austrii, czy Chorwacji Polacy nie patrzą w lusterko przed zmianą pasa. Albo patrzą i ni cholery nie potrafią ocenić prędkości pojazdu jadącego lewym pasem.
Zatrzymujemy się w Czechach na nieco dłuższy posiłek, więc do Wiednia docieramy po północy. To trochę za późno, żeby iść na sznycla, na Frederiksplatz, oglądamy więc mecz Chile – Australia i idziemy spać.
Rano szybkie śniadanie i na południe. Południe Europy. Kocham je. Kocham tak bardzo, że poświęcę temu osobną notkę. Roślinność powoli się zmienia, znajome sosny i drzewa liściaste zaczynają ustępować miejsca tym znanym z krajów południowych, a czarna ziemia zamienia się w skały i piach.
Zatrzymujemy się na stacji benzynowej, otwieramy drzwi, wysiadamy. W twarz uderza nas ciepły, południowy wiatr przynoszący intensywny zapach południowej roślinności. Zamykam oczy i wciągam go w płuca, do końca, aż zaboli. I jeszcze raz. I jeszcze raz. Uwielbiam to, po prostu uwielbiam. Na pasie zieleni między pasami autostrady rosną kolorowe kwiaty, w oddali południowe odmiany iglaków, powietrze jest pełne zupełnie innych zapachów. Jest cudownie.
Moje przyczepione do głowy macki codzienności odrywają się jedna po drugiej – im dalej na południe, tym więcej z nich się odrywa, a my stajemy się coraz bardziej wyluzowani. Kierowcy już tak bardzo nie wkurzają, nawet wąsaty Polak który z zacietrzewioną miną zajeżdża nam drogę, wywołuje raczej politowanie, niż wkurw. My uśmiechamy się do siebie coraz bardziej, a przedwyjazdowe kłótnie z wczoraj wydają się głupie i błahe. Nie mamy czasu na powolne resetowanie się – jesteśmy tu tylko tydzień, trzeba będzie jak najszybciej zacząć korzystać z wolności.
Dojeżdżamy do mariny, robimy zakupy (oczywiście w Lidlu he he) i ształujemy się na łódkę. Łódkę – pływający hotel 🙂 Jest boska.
Ja w ostatniej chwili robię jeszcze jedno. Blokuję sobie fejsa. Znikam. Nie ma mnie. Wrzucam uprzednio fotkę na Instagram, ale już pojawiają się jakieś głupie komentarze, więc myślę sobie „nie po to tu wyjechałeś, by teraz wchodzić w głupie dyskusje“. Blokuję. Nie ma mnie. Nie istnieję. Nie można do mnie pisać. Nie można mnie tagować. Nie można ode mnie niczego wymagać. To straszne, ale ta myśl sama w sobie jest tak eksyctująca. I’m off the grid!
Pozostaje mi jedynie pisanie bloga i wrzucanie go jedynie na fanpage.
Spadam. Rum się grzeje! 🙂