
To wszystko miało wyglądać inaczej. Do jesieni plan wydawał się jasny – już w połowie 2016 roku ustaliliśmy, że na Boże Narodzenie 2017 lecimy do Brazylii. Mieliśmy półtora roku na przygotowania i choć przygotowanie naszych ciał na plażę (to znaczy mojego i Maycona Ferreiry, męża Sary, który zaprosił nas do swojego kraju) przebiegały całkiem sprawnie (w sumie zgubiliśmy ze 30 kilo), to przygotowania finansowe nie przebiegły tak sprawnie jak się spodziewaliśmy. Krótko mówiąc grudzień 2017 zaskoczył nas zupełnie i nagle okazało się, że na wyjazd musimy odłożyć znacznie więcej kasy niż udało nam się to uczynić.
Mimo wszystko pozostała w nas olbrzymia chęć letniego wyjazdu w środku zimy – dojrzewałem z tą myślą przez wiele miesięcy i wcale nie chciałem jej opuścić. Bo choć polubiłem ostatnio zimę ze względu na snowboard, to mimo wszystko to raczej ciepły klimat jest moim wymarzonym i to za nim tęsknię przez większość roku. Pamiętam do tej pory nasz marcowy wyjazd wiosną 2009, gdy nagle znaleźliśmy się na rajskich plażach Wysp Zielonego Przylądka i przeżywaliśmy niespodziewane lato.
Drugim powodem była zaplanowana współpraca Marysi z MasterCard. Istniała o prawda opcja, by zrealizować ją gdzieś podczas wyjazdu na narty, ja mocno naciskałem na Mary mówiąc – miało być w ciepełku, jedziemy do ciepełka!
Trzecim w końcu powodem był fakt, że dawno nie wyjeżdżaliśmy. To znaczy wyjeżdżamy ciągle – dopiero co byliśmy na nartach i snowboardzie, w ciągu ostatnich dwóch lat byliśmy na dwóch rejsach, w zeszłym roku zrobiliśmy trip po Europie, a w 2016 spontanicznie wyjechaliśmy do Wenecji, ale nasze tropikalne wyjazdy jakoś się zastopowały. Od naszej kanaryjskiej podróży poślubnej w 2007 wylatywaliśmy gdzieś co roku – Turcja, Fuerteventura, Teneryfa, Madera, Kos i La Palma. Tak wyglądało pierwsze 5 lat naszego małżeństwa. Później Mary zaszła w trzecią ciążę i jakoś przystopowaliśmy. Ostatnia nasza tropikalna podróż z dzieciakami to Lanzarote w 2015 roku. Ale była to wiosna i prawdę mówiąc nie było zbyt tropikalnie. A to i tak praktycznie 3 lata temu! Dlatego powiedziałem jasno – lecimy w ciepełko.
A w styczniu to wcale nie takie proste. Chcieliśmy polecieć gdzieś, gdzie nie wydamy miliona monet, a także gdzieś, gdzie polecimy spokojnie z dziećmi. Mamy ciągle w głowie nasz wylot na wyspę Kos – Franek miał wtedy niecałe 3 lata, a pamięta z tego wyjazdu bardzo dużo. Dla dzieciaków wyjazd do hotelu gdzie mogą kąpać się całymi dniami w basenie jest naprawdę niesamowity.
Więc dokąd? Europa w styczniu jest zbyt zimna na letnie wakacje, południowa Ameryka jest zbyt daleko, a Afryka prawdę mówiąc chyba trochę zbyt niebezpieczna. Tajlandia i tym podobne wydawały nam się zbyt daleko i też odstraszały nieco cenowo. Egiptu trochę się ostatnio boimy (choć w sumie nigdy w nim nie byliśmy). Nie zostało zbyt dużo. Agnieszka z Kiosku z Wakacjami (która wysyła nas już od 10 lat we wszelkie podróże) poleciła nam Zjednoczone Emiraty Arabskie. Jest ciepło (25-30 stopni), bezpiecznie i w miarę blisko (5 godzin). Różnica czasu (3 godziny) też nie jest zabójcza.
***
Choć na Lanzarote byliśmy dopiero co, to dla dzieciaków jest to niemalże pół życia. Franek miał 5 lat, dziś ma 8. Lilka, która za 5 dni obchodzi swoje 6 urodziny, była wtedy w wieku Heli. Cieszy się niesamowicie, że po raz pierwszy będzie obchodzić je w letniej scenerii. Hela oczywiście nie pamięta nic – wiosną 2005 roku miała niecały rok.
To niesamowite, że gdy dzieci są małe, każde wakacje są zupełnie inne – dzieciaki są w innym wieku, mają inne priorytety i inne postrzeganie świata. Dla Heli będą to pierwsze w pełni świadome zagraniczne wakacje z których jest w stanie coś zapamiętać, Lila i Franek też są już zupełnie inni i zwracają uwagę na inne sprawy.
***
Wstajemy jak zwykle o chorej godzinie – na lotnisku mamy być o 6, samolot wylatuje o 8. Tym razem jedziemy tylko z moją Mamą. Sami nie damy rady – i nie chodzi tylko o opiekę nad dziećmi. Biura podróży w ogóle nie biorą pod uwagę tego, że można mieć 3 dzieci i chcieć gdzieś wyjeżdżać. Hotele też są często średnio do tego przystosowane i nie mają odpowiednich pokoi.
Wylatujemy zaraz po 8, lądujemy w Ras al Khaymah o 13, czyli 16 lokalnego czasu. Jest ciepło, ale nie upalnie. Czujemy wilgotny wiatr i zapach wakacji – wokół nas palmy i tropikalne trawy nabrzmiałe od nadmiaru słońca i wilgoci. Wsiadamy do autokaru i jedziemy ponad godzinę do naszego hotelu w Fujairah położonym na drugim brzegu wystającego cypelka Półwyspu Arabskiego. Ras al Khaymah położone jest nad Zatoką Perską, Fujairah natomiast na wschodzie, nad Zatoką Omańską.
Kompletnie nie wiemy czego się spodziewać. Wiemy, że tym razem nie będziemy specjalnie obcować z lokalną kulturą. To hotel all inclusive i jedziemy tam z pełną tego świadomością, by leżeć przy basenie i plaży oraz dać wyszaleć się dzieciom. Hotel leży niemalże po środku pustyni, wokół tylko małe miasteczka turystyczne. Do Dubaju mamy 2 godziny, do Abu Dhabi – 3.
Mkniemy autokarem przez iście księżycowy krajobraz. Lanzarote trochę przygotowało nas na ten widok, ale tu jest jeszcze bardziej pustynnie. Słońce jest dość nisko – nie nad samą ziemią, ale nieco powyżej. Mimo to nie świeci zbyt mocno – kula słońca jest wyraźnie widoczna jakby była wycięta z papieru i zawieszona nad widnokręgiem. Wygląda jak nieco jaśniejszy księżyc. Albo jak zachodzące słońce, ale jest biała, a nie czerwona, co w połączeniu z pustynno-kamienistym charakterem okolicy wygląda nader dziwnie. Czujemy się jakbyśmy przejeżdżali przez Tattooine – planetę na której wychował się Luke Skywalker. Brakuje tylko dodatkowego księżyca. Co chwilę mijamy skaliste góry lub rafinerie. W końcu okolica jest dość naftowa.
Nauczeni wieloletnim doświadczeniem rozdzielamy się po zatrzymaniu się autokaru – ja pędzę do recepcji, by być pierwszym przy check-inie, a Mary na spokojnie ogarnia bagaże w autokarze. Po szybkim zameldowaniu wchodzimy na dziedziniec wypełniony basenami i palmami podświetlonymi tysiącami lampek choinkowych – robi to niesamowite wrażenie. Nie jest upalnie – temperatura w styczniu spada nocą do 15-16 stopni, ale biorąc pod uwagę, że dopiero do marzliśmy na mrozie, wydaje się to rajem na ziemi.
Tak. Lato w zimie jest zawsze abstrakcyjne. Tym bardziej, że za miesiąc znowu jedziemy na narty i snowboard!
A tymczasem – lato, trwaj! Przed nami 2 tygodnie nicnierobienia!