To niesamowite, że całą Szwajcarię można przejechać samochodem w tak krótkim czasie. Choć w sumie to nic dziwnego, to dość mały kraj. Bardziej niesamowite jest to, że można przejechać ją w 90% na włączonym tempomacie. Ograniczenie prędkości na autostradzie jest dość surowe – to 120 km/h, a ograniczenia te w Szwajcarii nie są jedynie sugestią – za ich złamanie można dostac mandaty rzędu kilku tysięcy franków! Dlatego też grzecznie włączamy tempomat i suniemy w stronę Genewy. Ma to dodatkowy plus – spalanie w Niemczech dochodziło do 9,5 l / 100 km, tutaj spada do… 5,5 litra! Tym bardziej, że nie ma tu TIR-ów, więc zmiany pasa są dość sporadyczne. Ok, na trasie z Zurychu do Berna ciężarówek jest dość dużo i z początku myślimy, że coś zmieniło się w tutejszym prawie, jednak droga za Bernem jest już o wiele spokojniejsza.

Jedziemy właściwie bez przerwy i zatrzymujemy się na drugim końcu Jeziora Genewskiego w le Bouveret. Tutaj przekonujemy się dobitnie o tym, że zarabiamy w złotówkach, a frank porządnie podskoczył. Niestety.

Bilety do aquaparku wynoszą nas ponad 400 zł, całe szczęście Lila łapie się jeszcze na darmowy bilet, płacimy tylko za trzy osoby. Ale posiłek w środku, składający się z trzech mini pizz i burgera to niestety 45 franków, czyli prawie dwie stówy! Ale o kasie za chwilkę.

Le Bouveret to aquapark jakiego – niestety – na próżno szukać w Polsce. Podobno coś buduje się pod Warszawą, zobaczymy.

Nie ma tu właściwie basenu jako takiego, całość składa się z czterech części.

Pierwsza to sauny i spa, tam z dzieciakami raczej się nie pchamy. Druga to basen ze sztuczną falą – ok, to mamy w Łodzi. Trzecia do piracki statek z atrakcjami dla dzieci. Ale prawdziwy rarytas to część czwarta składająca się z różnego rodzaju zjeżdżalni.

Oprócz kilku zjeżdżalni dla dzieciaków mamy tu:

Cztery zjeżdżalnie pontonowe. Jednoosobowa, w której zjeżdża się w małym pontonie, dwuosobowa i trzyosobowa, w których zjeżdża się w dmuchanych gondolach, jedna osoba za drugą, oraz trzyosobowa gdzie zjeżdżamy w jednym, dużym, okrągłym pontonie. Wszystkie o różnych stopniach nachylenia i ilościach zakrętasów. Wszystkie nadające się dla dzieciaków w wieku 5+ lat (Lilka nie zjeżdżała tylko na pojedynczej). Ale to tylko poczatek.

Oprócz tego trzy zjeżdżalnie bez pontonów, na których start odbywa się z wysokości 4 piętra. Jedna dość mocno zakręcona, druga prościutka o sporym kącie nachylenia i trzecia na której lądujesz w wielkim „bąku”, w którym kręcisz się z rozpędu po ściankach, by w końcu wypaść na jego dole. Ale to jeszcze nic.

Gdy byliśmy tu w 2013 roku, otwierano zapadnię. Zjeżdżalnię, która zaczyna się po prostu swobodnym spadkiem w dół. Wtedy jeszcze nie była gotowa. Dziś postanowiłem jej spróbować.

Sam zjazd prawdę mówiąc nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia. Ani to, że podczas zjazdy doznajesz przeciążenia 3,6G, ani to, że robisz pętlę, gdyż tak ułożona jest rura. Prawdę mówiąc zupełnie tego nie czujesz i nie wiesz, że robisz pętlę – siła odśrodkowa oszukuje cię tak, że nie wiesz kiedy to się dzieje.

Ale najprawdopodobniej nie robi to na tobie wrażenia, bo chwilę wcześniej jesteś na granicy – nie bójmy się tego powiedzieć – zesrania się w gacie. Start wygląda tak – wchodzisz do szklanej kabiny, lekko przechylonej ku twoim plecom, tak, że opierasz się o ścianę. Nogi blisko siebie, ręce na krzyż, na ramionach. Pod tobą pięć pięter. I rura. Wszystko widzisz. I wiesz, że za chwilę podłoga przed tobą otworzy się i po prostu spadniesz. Nie wiem jakie miałem tętno, ale chyba w granicy 200, zastanawiałem się co tam robię, po co tam wszedłem i czy to w ogóle mnie kręęęęęeeaaaAAAAAAAAAAAAAA!

Kosmos. Na serio kosmos. Warto spróbować. Sama zapadnia jest chyba najbardziej niesamowita.

Po kilku godzinach wychodzimy i jedziemy w stronę Genewy. Postanawiamy jechać francuskim brzegiem jeziora, zaliczając przy okazji kolejny kraj. Mijamy malownicze francuskie miasteczka i podjeżdżamy pod nasz genewski hostel. Po drodze mijamy Hotel Kempinski – mieszkaliśmy tam podczas naszego pierwszego „house hunting” 9 lat temu, to wszystko było opłacane przez P&G. Dziś, gdybyśmy chcieli nocować tam z dzieciakami, zapłacilibyśmy pewnie kilka tysięcy złotych. Dziękuję, postoję 🙂

Tym bardziej, że postanowiliśmy spędzić noce zarówno w hotelach, hostelach, schronisku i apartamentach, by pokazać dzieciakom czym one się różnią. A hostel w Genewie gdy zarabiasz w złotówkach to jedna z sensowniejszych opcji. Tym bardziej, że w piątkę zajmujemy cały pokój 🙂

Po upchnięciu się w pokoju idziemy nad jezioro, ale niestety słońce akurat zachodzi i robi się dość zimno. Postanawiamy coś przekąsić – trzy tosty i dwa hotdogi kosztują nas… 30 franków, czyli 120 zł. Co zrobić. Zapominamy też, że w Genewie alkohol można kupić jedynie do 21.00, więc niestety nici z wieczornego popijania wina 🙁 Zresztą po basenie jestesmy na tyle padnięci, że zasypiamy zaraz po 22.

Oprócz Heleny. Bo wyspała się w samochodzie. O losie.

P.S. Zdjęć z Aquaparku nie mamy, bo nie kupiłem wodoodpornego etui do nowej kamery, ale tu możecie obejrzeć ten sam aquapark z 2013 roku: https://www.facebook.com/mikemaryblog/videos/1212438828876204/