Dzieciaki budzą się wcześnie, jak zwykle za wcześnie. Decydujemy się więc wyruszyć wcześniej, przed 10.00. Przedtem jednak czeka mnie wycieczka po prowiant – noc spędziliśmy w apartamencie, więc o śniadanie musze zadbać sam. Miasteczko przed 9 wydaje się dość senne, wszystkie sklepy są pozamykane, nie moge znaleźć żadnego spożywczaka. Kupuję więc gotowe kanapki w pobliskiej piekarni, zjadamy je i jesteśmy gotowi, by ruszyć w stronę Szwajcarii. Za parking płacimy aż 34 Euro – hotele w centrum często nie mają swoich parkingów, nie mówiąc już o apartamentach. To efekt polityki rugującej samochody z centr miast. Generalnie się z tym zgadzam, ale w tym przypadku to niestety dość drogie rozwiązanie. Co zrobić.

Mkniemy przez niemieckie autostrady. Jak już pisałem, sławetny brak limitów prędkości wcale nie jest tak słodki jak może się wydawać – gdy już się rozpędzisz, czeka cię zakręt, lub wyprzedzające się TIR-y. Zużycie paliwa na skutek dużej prędkości i ciągłego hamowania i przyspieszania sięga nawet 10 l/100km, co stanowi prawie dwa razy tyle tego co osiągamy w Szwajcarii!

Po drodze jeszcze zakup szwajcarskiej winiety autostradowej i mkniemy w stronę Zurychu. Winieta występuje tylko w wersji rocznej i kosztuje 40 franków. Dla Szwajcara to mniej więcej tyle ile dla nas 40 zł, więc nie jest to dużo – coś jak przejazd dwa razy z Warszawy do Poznania. Tym bardziej, że u nich poruszanie się autostradami to nie luksus na trzech trasach jak u nas, tylko norma niemalże za każdym razem gdy jedziesz do innego miasta. To jednak sporo, gdy chcesz jechać tylko jeden dzień.

Winiety to w ogóle cholerna wygoda – braki korków na bramkach i opłaty ponoszone przez tych, którzy tylko przejazdem. Nawet w Czechach, Austrii, czy Słowacji nie da się kupić takowej na jeden dzień, musisz płacić za co najmniej jeden tydzień, a to kosztuje kilkadziesiąt złotych. Czekam aż wprowadzą winiety u nas…

Jedziemy w stronę jeziora Bodeńskiego. W sumie nigdy tam nie byliśmy, poszczególne kantony Szwajcarii są trochę jak osobne państwa. A już na pewno jak osobne państwa możemy traktować część niemiecką i francuską. Z pozoru wydają się podobne – jadąc przez Szwajcarię możesz zorientowć się, że jesteś w części francuskojęzycznej tylko po tym że opisy zjazdów z autostrady zmieniają się z AUSGANG na SORTIE. Podziały są jednak znacznie głębsze.

Pamiętam, że jadąc do Szwajcarii z myślą mieszkania tam przez co najmniej dwa lata, myślałem, że z moja znajomością niemieckiego spokojnie się tam dogadam, w końcu to kraj przede wszystkim dwujęzyczny (w rzeczywistości jeden kanton jest włoskojęzyczny, a w południowo-wschodniej części mówi się jeszcze po retoromańsku). Ale po pierwsze ich niemiecki jest prawie niezrozumiały dla osób uczących się jego normalnej odmiany (no dobra, w Zurychu da jeszcze radę się dogadać, ale na wsi to już kompletnie inne brzmienie), po drugie… to znaczy tylko tyle, że na wschodzie mówi się po niemiecku, a na zachodzie po francusku. Koniec, kropka. Angielski? Może trochę. Czasem. I tyle.

Niemiecka część Szwajcarii nie przepada za fracuską i vice versa. Zachodnia Szwajcaria nazywa granicę między tymi kantonami „Rostigraben” – czyli granicą za którą je się tylko rosti, czyli zapiekankę z tartych ziemniaków i tak, jest w tym nieco pogardy. Niemieck część Szwajcarii za to nie przepada wcale za Niemicami – uważa, że są zbyt apodyktyczni – Szwajcarzy kochają consensus i wspólne dogadywanie się, oraz demokrację i gardzą kultem cesarza.

Dojeżdżamy do Rorschach, miasteczka znanego fanom Sherlocka Holmesa (i Watchmen he he). Postanawiamy coś zjeść z restauracji z widokiem na jezioro Bodeńskie. Przypominamy sobie jednak z poprzedniego Eurotripu, że nie mamy co się rozpędzać, niestety ceny zabijają. Stek to cena mniej więcej 50 – 60 franków, czyli ponad 200 zł. Przez najbliższe dni będziemy obiadowo żywić się dość oszczędnie, jeśli nie chcemy wydac kilku tysięcy złotych na jedzenie. Mary wybiera tatara, ja natomiast swojsko brzmiącą sałatkę kiełbasianą. Dostaję… kiszoną kapustę z cebulą, ziemniakami i … kawałkami parówek. Za 60 zł. Ech co zrobić :>

Wsiadamy do samochodu i po mniej więcej godzinie dojeżdżamy do Zurychu. Nie przyspieszamy – pamiętamy, że kary za przekroczenie prędkości w Szwajcarii mogą wynosić nawet kilka tysięcy franków!!! Wrzucam bety do hotelu i ruszamy na krótki spacer po Zurychu zakończony konsumpcją prawdziwego, szwajcarskiego fondue! Pełni roztopionego, żółtego sera zalegamy w łóżkach – jutro Genewa i park wodny, może uda się tam spalić tę bombę kaloryczną 🙂