W Szanghaju spędziliśmy w sumie pięć dni i choć przez trzy pierwsze dni do godziny 16.00 byliśmy na targach, to udało nam się zobaczyć naprawdę dużo. A to dzięki Weronice, która mieszka w Szanghaju od 2 lat i mówi po chińsku – dzięki temu byliśmy w miejscach do których chadzają raczej lokalsi niż turyści. Swoją drogą Weronika prowadzi świetny kanał na Youtube o życiu w Chinach, więc jeśli jeszcze jej nie subskrybujesz, to gorąco polecam 🙂
Środa
Jak już pisałem, różnica czasu spowodowała, że przylecieliśmy do Szanghaju z samego rana i od razu musieliśmy ruszyć na targi. 6 godzin zniknęło z naszego życiorysu i choć mieliśmy je odzyskać po tygodniu, organizm nie rozumiał tego do końca. Wyszliśmy z targów nieco wcześniej i położyliśmy się spać. Weronika kończyła zajęcia dość późno, więc umówiliśmy się na 20.00. W sumie to dobrze, bo mieliśmy czas, by trochę pospać.
Internet pierwszego dnia był dla nas ciągle dużym wyzwaniem – w Chinach zablokowane są praktycznie wszystkie usługi Google, co dość mocno uświadomiło nam jak bardzo jesteśmy od nich uzależnieni. Nie działała wyszukiwarka Google, Google Maps, a w moim telefonie z Androidem nawet instalowanie nowych aplikacji. To trochę słabe, tym bardziej, że aby obejść te blokady trzeba było zainstalować VPN, czyli program kierujący ruch przez serwery w innych krajach. Niektóre działają, inne nie – udało się to ogarnąć metodą prób i błędów dopiero w czwartek.
Całe szczęście już na lotnisku kupiłem lokalną kartę SIM (200 zł za 6 GB, czyli niezbyt tanio), więc udało się wyznaczyć trasę na spotkanie za pomocą Apple Maps na telefonie Mary. Swoją drogą to ciekawe gdy poznajemy alternatywy – Yahoo zamiast Google, Apple Maps zamiast Google Maps 🙂
Na spotkanie spóźniamy się… 40 minut! Weronika cierpliwie czeka, całe szczęście wcześniej daje nam znaka, żebyśmy zainstalowali WeChat – aplikację, którą w Chinach robi się prawie wszystko. Dzięki niej jesteśmy w kontakcie. Jedziemy cierpliwie kolejny liniami metra, Szanghaj ma ich kilkanaście. W ogóle po drodze ogarniamy, że to miasto ma tylu mieszkańców co… 60% Polski. Dwadzieścia kilka milionów. WOW.
Weronika obiecała, że spróbujemy różnych kuchni chińskich – ma już kilka miejsc w które prowadzała Krzyśka Gonciarza, gdy kręcił odcinki o Chinach. Dziś hotpot, czyli takie chińskie fondue.
Nie przesadzam mówiąc o chińskim fondue – już kiedyś je jadłem, właśnie w Genewie! Pisałem zresztą o tym na blogu, to jedno z fondue popularnych w Szwajcarii obok serowego i olejowego. Tam jednak mięso maczało się w rosole, co powodowało, że było dość mdłe. Tutaj dostajemy garnek przedzielony na pół – w obu częściach warzy się inny bulion – jeden bardziej grzybowy drugi mocno pikantny. Obok surowe, bardzo cienko pokrojone mięso, grzyby i jeszcze inne specjały. Do tego kilka wybranych sosów. Uwielbiam takie „social eating” to dla mnie o wiele lepsze niż jedzenie osobno. Tu prawie zawsze tak się je!
Siedzimy do późna i próbujemy złapać taksówkę, co wcale nie jest proste – większość z nich wcale się nie zatrzymuje. To ciekawe – niektórzy kierowcy po prostu nie chcą jechać z białymi. Czuję namiastkę tego co czują osoby o innym kolorze skóry w niektórych częściach Polski… W końcu udaje się i jedziemy do hotelu.
Czwartek
Spotykamy się nieco wcześniej, bo o 18:30, na największym szanghajskim deptaku. Idziemy w stronę Bundu, czyli nadrzecznej promenady, gdzie wykonujemy chyba najsłynniejsze zdjęcie w Szanghaju, czyli nocną panoramę podświetlonych drapaczy chmur. Wygląda to naprawdę nieziemsko!
Dziś jemy potrawy z muzułmańskiej części Chin, czyli z północnego zachodu. Są dobre, aczkolwiek dość mało kojarzą mi się z klasyczną kuchnią chińską. Oczywiście też jemy ze wspólnego, dużego talerza, nakładając co chwilę porcje na małe talerzyki. I znowu… dostajemy do picia ciepłą wodę. W ogóle picie ciepłej przegotowanej wody jest tu na porządku dziennym. Masakra, nienawidzę tego smaku – kojarzy mi się z dzieciństwem i połykaniem lekarstw 😀
Po kolejnym spacerze wśród neonów idziemy na deser. Właśnie, nie napisałem jeszcze, że właściwie wszystkie restauracje, w których byliśmy znajdowały się w centrach handlowych. Tu jest ich tak dużo, że właściwie co chwilę mijamy jedno z nich. Przebywanie w galeriach handlowych jest czymś zupełnie normalnym. Nie powiem, żeby mi się to specjalnie podobało, ale cóż – tak to właśnie wygląda. Za to restauracje, które wybiera Weronika są rzeczywiście wspaniałe!
Na deser zamawiamy coś, co wygląda jak kebab w owocami. W rzeczywistości jest wypełnione słodkim serem i owocami – Chińczycy uwielbiają słodkie rzeczy!
Piątek
Piątek to ostatni dzień targów, a nam nie zostaje zbyt wiele pawilonów do zobaczenia, więc kończymy dość wcześnie. Umawiamy się po 15.00 i udaje nam się zobaczyć nieco Szanghaju za dnia. Budynki robią na nas wielkie wrażenie – niektóre mają ponad 100 pięter! Cóż, zwykłe bloki mieszkalne mają po 30, czyli niewiele mniej niż taras widokowy w Pałacu Kultury!
Jesteśmy bez obiadu, więc dość szybko idziemy jeść. Tym razem drób. Sajgonki i wołowina w słodkiej melasie. Pycha. A później oczywiście spacer.
W ogóle w ciągu tego tygodnia przeszliśmy – jak pokazuje telefon – 70 kilometrów! Tylko jednego dnia pobiliśmy rekord 30 tys kroków dziennie, więc nie baliśmy się specjalnie, że posiłki pójdą nam w brzuchy 🙂
Po jedzeniu Weronika zabrała nas do starej Szanghajskiej dzielnicy. To nie stare miasto (które odwiedzić mamy w sobotę), a małe uliczki, które przypominają nam chińskie filmy. Te klimaty lubię – odpowiadają mi o wiele bardziej niż szanghajskie centra handlowe, ale cóż to miasto jest naprawdę nowoczesne, więc nie mam co narzekać.
Ale zanim usiedliśmy w jednym z ulicznych barów na kilka drinków, spróbowaliśmy chińskich ciasteczek… maczanych w ciekłym azocie. Albo czymś do niego podobnym.
Nie wiem czy europejskie normy by na to pozwoliły – wygląda to tak, że kubek pełen ciastek o różnych smakach (w tym krabowym, czy krewetkowym) zalewa się jakimś płynem o temperaturze -196 stopni , po czym ciastka wyjmuje się specjalnymi szczypcami, przez chwilę ogrzewa na powietrzu i… wkłada do ust. Są naprawdę zimne, więc kończy się to parą lecącą z ust. Niezapomniane wrażenie 🙂
Sobota
Dziś zaczynamy dość wcześnie, idziemy na targ na którym handuje się… ludźmi! No dobra, spokojnie. To tylko targ singli na którym rodzice, wystawiają oferty matrymonialne swoich dzieci. Serio. Na rozłożonych parasolkach leżą kartki z opisem kandydata, czy kandydatki – coś jak anonse na żywo. Analogowy Tinder. Spokojnie, po randce para sama decyduje, czy ma to sens, czy nie. I choć wydaje się to dziwne, na pewno niejedna babcia czy mama w Polsce z chęcią wystawiłaby ofertę swojego dziecka BO ILE MOŻNA CZEKAĆ NA WNUKI! 😀
Tym razem idziemy jeść ryby i owoce morza. Ryba wężogłowa jest naprawdę ostra, ale pyszna. Reszta potraw też niesamowita.
Następnie idziemy na szanghajskie stare miasto, które pełni trochę rolę mekki turystycznej – podobnie jak warszawskie, na które większość warszawiaków nie chodzi. Robimy nieco zdjęć, odwiedzamy sklep z pamiątkami i kupujemy trochę badziew… eee prezentów dla naszych dzieciaków 😀
Wracamy do hotelu trochę wcześnie, ja decyduję, że musimy zjeść coś jeszcze. Niestety kuchnia hotelowa jest strasznie droga, więc idziemy 300 metrów dalej, a ja wcinam porządnego burgera i zapijam go pyszną IPA 🙂
Niedziela
Czas leci nieubłaganie – dziś wylatujemy. Ja budzę się niestety o… 2 w nocy i nie śpię do 7. Schodzimy na śniadanie, po śniadaniu całe szczęście dosypiam jeszcze 3 godziny. Inaczej nie dałbym rady przetrwać dnia. Dziś nie mamy zbyt dużo czasu – idziemy do kolejnej restauracji, tym razem racząc się chrupiącą kaczką i mini kebabami.
Potem znowu spacer – tym razem nad rzekę Huangpu dzielącą Szanghaj na dwie części. Rzeka jest strasznie brudna – pływa w niej mnóstwo śmieci, a woda jest zupełnie mętna. Dlatego picie nieprzegotowanej wody w tym mieście to pomysł z kosmosu.
Idziemy jeszcze na spacer po parku po czym ruszamy w stronę hotelu. Ze stacji metra w stronę lotniska zabiera nas Maglev, czyli magnetyczna kolej lewitacyjna jadąca z prędkością 300 km/h! W godzinach szczytu jeździ jeszcze szybciej, bo aż 430 km/h, ale niestety jedziemy zbyt późno.
Lot do Pekinu obfituje w piękne widoki – pod nami małe, kilkusettysięczne miasteczka 😉 Po drodze robi się poniedziałek.
Poniedziałek
W Pekinie kupujemy prezenty dla rodziny i… czekamy kilka godzin – samolot rusza dopiero o 3.20 nad ranem. Po 12 godzinach – które szczerze mówiąc w większości przespaliśmy – jest dopiero 6 rano. W domu jesteśmy przed 8, więc zawozimy zaskoczone dzieciaki do szkoły i przedszkola, po czym… kładziemy się spać i śpimy kolejne kilka godzin!
Podsumowanie
Może wydawać Wam się, że nie zwiedziliśmy zbyt dużo, ale to właśnie sposób na nasze zwiedzanie. Nienawidzimy checklisty miesc, które musimy odwiedzieć i gonitwy. Uwielbiamy zanurzyć się w miejscu w którym jesteśmy i poczuć jego klimat. I to właśnie się wydarzyło. 5 dni, a raczej ich fragmentw, to trochę krótko, ale mimo to poczuliśmy bardzo dobrze klimat Szanghaju.
A w następnym tekście opowiem dokładniej o moich spostrzeżeniach i innych ciekawostkach!