7144

Dziś na pierwszy ogień poszło słynne Grasse – miasto perfumerystów. Ja osobiście nie mogłem się doczekać najwazniejszej rzeczy która się tam znajdowała – perfumerii w której można stworzyć własny zapach. Zafascynowany „pachnidłem” nie mogłem doczekać się już wizyty w perfumerii. Jednak rzeczywistość jak zwykle wszystko zweryfikowała 🙁

Przede wszystkim muzea okazały się po prostu przybudówkami do zakładów perfumeryjnych, czyli tak na prawdę były kolejnym trikiem mającym na celu zbałamucenie klienta i zachęcenie go do zakupu. Przypominało to bardziej sceny znane nam z Turcji, gdzie pokazy niby-zakładzików miały na celu tylko stworzenie wyjątkowości miejsca i wpłynąć na chęć zakupu.

Po drugie… Mogę powiedzieć, że jestem osobą o dość dobrym węchu. To dość absurdalne biorąc pod uwagę moje wieczne problemy z nosem, ale od czasu kiedy laryngolog szwajcarski zaczął robić z nim porządek, potrafię wyczuć zapach papierosa sąsiada palącego przed domem, który  (zapach, nie sąsiad) wlatuje przez uchylone okno w naszym dachu i spada do nas do salonu. Może nie wyczuję – jak bohater pachnidła – kamienia leżącego na dnie stawu, ale rzeczywiście „mam nosa” ;). A w perfumerii… tam nie było delikatnych zapachów, tylko duszący wręcz zapach lawendy – tak silny, że psiknięcie zapachem toaletowym prosto w nos – to pikuś. (Pan pikuś).

Całość więc nie była ani zbyt ciekawa (po łebkach, byle by dojść do sklepu), ani perfumeryjnie wyszukana. A całe tworzenie perfum okazało się dość drogą imprezą. Co prawda nie droższą od flakoniku dobrych perfum, ale także czasochłonną, a raczej nikt nie miał chęci czekać godziny czasu podczas gdy ja będę bawił się w perfumerystę.

Wypachnieni lawendą ruszyliśmy więc w stronę Cannes. Nazwa mówiąca wiele, choć prawdę mówiąc samo miasto nie zrobiło na nas wielkiego wrażenia. Bo cóż tam ciekawego oprócz gwiazd i festiwalu? Zjedliśmy więc lunch (lunch w Cannes – to brzmi dumnie!) i to nie byle jaki i ruszyliśmy w dalsza drogę. Ach, jeszcze słowo o lunchu – w ramach swojej „razkozośmierciowej” filozofii życiowej, zdecydowałem się na ostrygi. Rozpisywać się nie będę, ale zastanawiam się po co ludzie płacą żeby to jeść. NAstępnym razem to mnie trzeba będzie zapłacić. zimny glut wsysany z muszelki, o smaku tego co się tam wleje (tym razem ocet z cebulką i cytryną). Masakra. Całe szczęście „matka jest tylko jedna”, pomogła mi więc z kilkoma ostrygami 🙂

Pochodziliśmy jeszcze trochę po okolicy i wyruszyliśmy dalej wzdłuż morza – do Nicei. Tym razem wybraliśmy hotel Best Western i zupełnie się na nim nie zawiedliśmy. Hotel położony jest w samym centrum miasta, 10 minut spacerkiem od morza. A dosłownie kilkanaście metrów od katedry przypominającej miniaturkę Notre Dame. Ech – uroki Francji!

Odświeżyliśmy się i poszliśmy główną ulicą w stronę morza. Przywitała nas kamienista plaża – może gorsza od piaszczystej jeśli chodzi o wygodę przebywania na niej, za to gwarantująca czyściutką wodę. Spędziliśmy tam dłuugą chwilę az do zachodu słońca i postanowiliśmy wmieszać się w tłum wychodzcych na ulicę ludzi.

Rodzice już po chwili wypatrzyli obrusy (jak to ujął Tata – PRAWDZIWE! 😉 ) dokonali zakupu i razem z nami pochłonęli kolejny posiłek (tak, tak po tym wyjeździe na stałe wrzuciłem 3 kilo :/ ).

Czas umilał nam bluesowo-countrowy zespół grający nieopodal. Bajka. Wróciliśmy do hotelu i padliśmy. Łóżko okazało się baaardzo wygodne.