Już chwilę po tym jak rodzice Marysi skręcili zniknęli nam z oczu dopadła nas znana nam dobrze samotność. Znowu zostaliśmy w trójkę, lub może prawie czwórkę – Marysia, Ja, Denis i dający coraz mocniej o sobie znać Franek. Dlatego nie czekając na zupełną załamkę od razu chwyciłem telefon i zadzwoniłem do moich rodziców. W końcu Tata był u nas ostatnio w maju, a Mama w grudniu zeszłego roku!
Rodzice trochę pomarudzili, ale dość szybko dali się przekonać do przyjazdu. Oderwać od codzienności jest im trudno, ale jak już się oderwą to czerpią z tego pełnymi garściami 🙂
Pierwszy plan przewidywał wyjazd do Paryża. Ostatnie spotkanie z Guillesem (naszym dobrym znajomym, paryżaninem, który przez wiele lat wynajmował od nas mieszkanie) nie wypaliło, więc może spotkamy się z nim tym razem. Niestety. Guilles właśnie zaplanował wyjazd do Japonii – jak pech to pech.
Postanowiliśmy więc ruszyć tym razem na północ Francji – do Alzacji i Lotaryngii. W sumie to rejon nam zupełnie nieznany, a chyba każdy o nim słyszał z lekcji historii (choć większość nie wie gdzie dokładnie leży, niestety większość nauczycieli historii zbyt często zapomina o mapie). Jednak wyjazd do Włoch odbyty w trakcie czekania na rodziców diametralnie zmienił nasze plany. Po co jechac na zimną północ, gdy na południu nadal lato? Ciepłolubna Mama na pewno przystanie na nasz plan a i Tata, który lubi architekturę (jednak głównie współczesną) woli pewnie pojechać na południe niż zwiedzać zamki i kościoły na zimnej północy. Jednak aby nie powtarzać trasy wycieczki która odbyliśmy z rodzicami Marysi, zdecydowaliśmy się od razu wyruszyć bardziej na wschód i dojechać aż do Włoch, zapełniając geograficzną dziurę między naszymi dwoma ostatnimi wyjazdami. Zresztą trasa Saint Tropez, Monte Carlo, Cannes, czy w końcu San Remo zapowiadała się ciekawie, a rodzicom nazwy tych miast na pewno bardzo dużo mówią. Świadczą w końcu same za siebie!
Dodatkowo wyjazd ten to prezent na 34 rocznicę ślubu rodziców (11 i 13 września).
[umap id=”42062″ tp=”6″ size=”c” w=”600px” h=”300px” alignment=”center”]
Jest 10 września rano, pakujemy samochód i wyruszamy. Zarezerwowaliśmy hotel pod Saint Tropez, przed nami około 6 godzin drogi.
Podróż autostradą – jak zdążyliśmy się już przyzwyczaić – jest dość nudna. Mijamy Avignon do którego tym razem nie zbaczam i kierujemy się na wschód, w stronę Saint Tropez. Autostrada ta musi w sezonie myć strasznie zakorkowana, teraz całe szczęście większość turystów wróciła już do pracy.
Hotel Campanille (zadowoleni z hotelu w Avignon postanowiliśmy trzymać się marki) okazuje się o wiele gorszy niż ostatni. Już rzut oka wystarcza, aby stwierdzić, że hotele te działają na zasadzie franchisingu, a ten w którym dzisiaj nocujemy pewnie ledwo spełnił standardy. W pokojach śmierdzi papierosami, a samo ich urządzenie jest lekko powyżej minimum. Dodatkowo nie działa mi karta kredytowa – okazuje się, że czytniki kart na francuskich autostradach (które dość często ciągną z konta) rozmagnesowały mi kartę. Mam nadzieję, że tymczasowo.
Ształujemy się w pokojach i wyruszamy na wieczorną podróż do Saint Tropez.
Droga z hotelu do słynnego miasta żandarmów biegnie oczywiście wzdłuż brzegu morza (mogliśmy wybrać szybsza drogę autostradą, ale… po co?). Miasteczko to, dość nietypowo, ze względu na położenie nad zatoką, jest usytuowane brzegiem na północ, a nie na południe jak większość miast wybrzeża (możecie zbliżyć mapkę).
Jest godzina 19:30, głód doskwiera nam coraz bardziej, więc postanawiamy znaleźć jakąź miłą restauracyjkę. Idziemy jak zwykle na chybił trafił i nagle naszym oczom ukazuje się niesamowity widok. Prostokąt ulic zamyka mały skwer porośnięty – jak większość skwerów tej szerokości geograficznej – platanami. Przestrzeń pomiędzy nimi, zamiast trawy, wypełnia drobniutki, biały żwirek, a właściwie kamienista mączka. A na niej, w ilości osób kilkudziesięciu, jeśli nie kilkuset – gracze w bule, czyli Petanque! Kto gry tej nie zna, niech czym szybciej ją pozna, bo jest łatwa, tania (zestaw kosztuje chyba poniżej 50 złotych) i przyjemna. Link do wikipedii wyjaśni wam wszystko, ja wyjaśnię leniwym tylko tyle, że chodzi o to, aby rzucać metalowymi kulami tak, aby znalazły sie jak najbliżej drewnianej kulki (świnki).
Widok to iście niesamowity – panuje już lekki półmrok, plac rozświetlają specjalne latarnie, a gracze ze skupieniem rzucają metalowymi kulami. Cały plac podzielony jest na wiele małych pól do gry, właściwie mam problem z rozróżnieniem gdzie kończy się jedno, a zaczyna następne. Marysia z rodzicami siada w restauracji, a ja, zafascynowany, biegam z aparatem od drzewa do drzewa i próbuję uchwycić klimat. Co chwilę przebiegam przez czyjeś „boisko” i szybko wbiegam a bezpieczną strefę – pod drzewo. Gracze co chwilę wymieniają się, podchodzą do innych, zawiązują nowe gry i grają. Zupełnie jak w starych czasach na kurnik.pl czy każdej innej grze sieciowej. Zbierają się w 2 czy 4 osoby, rozpoczynają grę i… grają! Ciężkie (pełne!) metalowe kule latają w powietrzu, wszędzie rozlega się śmiech i zakręcona francuszczyzna. Po kilkunastu minutach odrywam się w końcu, by dobiec do stolika i skosztować francuskiego jedzenia. O nim nie będe się juz rozpisywał – już chyba przy zeszłorocznym wyjeździe do Francji napisałem, że trafić na niedobre jedzenie w strefie frankofońskiej jest właściwie niemożliwe. I to jest coś za czym na pewno będę tęsknił!
Najedzeni ruszamy uliczkami Saint Tropez. Niestety, żandarmów zero. W ogóle miasteczko wydaje się znacznie mniejsze niż nasze wyobrażenia choćby z filmów z Louisem de Fuines. Ciasne uliczki, bogatsze niż gdzie indziej restauracje i bardzo dobrze ubrani ludzie. Właściwie ubiór ludzi można porównać jedynie z Mediolanem i Paryżem.
Dochodzimy do morza. Wzdłuż jego brzegu cumują łódki. Nie wiem w sumie czy użyć słowa „łódka”, „motorówka”, czy „łódź motorowa”. Żadne z nich tak naprawdę nie oddaje tego co zobaczyliśmy. To olbrzymie, luksusowe łodzie, zaopatrzone w silniki o ilości koni mechanicznych równych sile pociągowej całej stadniny z Janowa Podlaskiego! Olbrzymie, luksusowe łodzie, lśniące chromami i rozświetlonymi nazwami. Kajuty widoczne przez szyby zdradzają wyposażenie jakiego nie powstydziłyby się apartamenty hotelu Ritz. Sama ich wielkość mówi sama za siebie – przy niej speedboaty z Miami to małe bączki.
Cały bulwar wypełniony jest małymi restauracyjkami, oczywiście ze względu na troskę o nasze portfele omijamy je z daleka. Nawet tą położną przy ulicy… 11 listopada 1918!
Przeciskamy się przez wączkie uliczki bezskutecznie poszukując żandarmów. W końcu poddajemy się, wsiadamy do samochodu i ruszamy do hotelu.