7145

Dziś przekraczamy granicę francusko-włoską zachaczając po drodze o Monako. Przed nami podobno „najpiękniejsza europejska autostrada”, choć jak wiadomo przewodniki wypisują czasami różne bzdury. Na początku wjeżdżamy na pobliskie wzgórze i rozkoszujemy się widokiem na Niceę i morze.

Autostrada prowadząca do Monako jest rzeczywiście bajeczna, choć powstrzymałbym się z określeniami w stylu „najpiękniejsza”. W sumie te którymi jechaliśmy we Włoszech też były piękne. Czas płynie szybko i już za chwilę wjeżdżamy do jednego z najmniejszych państw świata.

Monako fascynowało mnie od zawsze – swoją flagą. Kto z nas nie zastanawiał się nad państwem które ma odwrotną flagę do Polski (tak tak, jeszcze Indonezja). Specjalnie też mnie nie zaskoczyło. Dość wysokie, ale stare budynki, wszędzie powiew luksusu i drożyzny. Dość pusto – pewnie wszyscy schowali się do kasyna. Podjeżdżamy do głównego parku i zjeżdżamy do podziemnego parkingu. Musze przyznać że  parking sam w sobie był nie lada atrakcją. Po zjechaniu pod ziemię okazało się, że jest on dość mały i w pełni zajęty. Zjechaliśmy więc niżej. I niżej. I niżej. I niżej. Bałem się że za chwilę zacznie robić się ciepło i naprędce przypominałem sobie Boską Komedię :). Miejsce znaleźliśmy chyba 8 pięter pod ziemią. Tak – to nazywa się oszczędność miejsca w parkingu podziemnym!

Jedynym zbytkiem na który pozwoliliśmy sobie podczas pobytu w Monako był lunch, o kasynie nawet nie pomyśleliśmy – i dobrze. Nie wiem czy stać nas by było na nawet minimalną ilość żetonów.

Marysia z każdym dniem tyje, Franek coraz bardziej dokazuje, więc nasze wycieczki piesze siłą rzeczy stawały się coraz krótsze. Także i tutaj nie zdecydowaliśmy się na zwiedzanie zamku, wsiedliśmy do samochodu i pomknęliśmy w stronę San Remo.

San Remo, czy też Sanremo jak piszą to localsi, trochę mnie zawiodło. Spodziewałem się tętniącego życiem miasta które przecież słynie z festiwali. Sanremo jest jakąś tam ikoną dzieciństwa przez które przewijają się Al Bano i Romina Power, oraz inne gwiazdy Italo Disco.

Tymczasem miasto wydało nam się dość senne i opustoszałe. Zalogowaliśmy się w hotelu i ruszyliśmy na spacer. Plaża nie zrobiła na nas żadnego wrażenia, a im dalej szliśmy tym wrażenie słabło. Poskładane parasole, pojedyncze osoby szwendające się po okolicy. Ok – nie jest to pełnia sezonu, ale bez przesady… Szliśmy ciągle przed siebie mając nadzieję, że już tu, za rogiem, oczom naszym ukaże się plac pełen ludzi, a może wszyscy właśnie są na festiwalu, a może…

Tymczasem zapadł zmrok, a my zabłądziliśmy w okolice przypominającą warszawską Saską Kępę. Cisza, spokój, domy, czasem przejedzie samochód. Postanowiliśmy więc więcej się nie dołować i wracać do hotelu.

Podróż do hotelu zajęła nam dobre pół godziny, podczas której to spotykaliśmy jedynie ludzi mogących być rodzicami gwiazd festiwali z lat 70tych. Słowem – rodzice byli tu młodzieżą. A może czas się zatrzymał?

Doszliśmy do hotelu i zorientowaliśmy się, że poszliśmy w złym kierunku (w stronę granic miasta). Zdecydowaliśmy się więc pójść do centrum. Dochodziła 20.00, a ulice były nadal dość puste. Po krótkim spacerze doszliśmy do głównego rynku, który jak reszta nie zrobił n nas zbytniego wrażenia. Zjedliśmy lody i wyruszyliśmy w poszukiwaniu pizzerii.

Pizza jak to pizza we Włoszech – do niczego nie można było się przyczepić. Zjedliśmy, popiliśmy i zebraliśmy się w drogę powrotną.

I wtedy stało się. Około godziny 23, czyli właśnie wtedy gdy dochodziliśmy do hotelu, ulice nagle zaludniły się. No tak. Italia. Rozumiem, że w wielu krajach po południu trwa siesta, rozumiem że Francuzi czy Hiszpanie wolą wyjść na zewnątrz wieczorkiem, ale tu na ulicę wychodzi się dopiero o tej godzinie! Ulice zaludniły się, knajpki otworzyły i miasto zaczęło tętnić życiem. My tętnić życiem nie mieliśmy już zamiaru i poszliśmy spać. Tym bardziej, że to tętnienie było dość ekskluzywne – chyba nie w naszych klimatach.