Szczegółów naprawy zęba opisywał nie będę, bo ani to ciekawe ani warte opowieści. Ważne, że zaraz po wszelkich czynnościach naprawczych ruszyliśmy w kierunku portu. A potem na szkiery! Czyli malutkie wysepki którymi zasiane jest całe wybrzeże. Żegluga tutaj wygląda zupełnie inaczej niż w Polsce, bo i morze jest zupełnie inne.

Kiedy ktoś mówił o żeglowaniu po Bałtyku, szczególnie we wrześniu lub październiku, mowa była zawsze o hardkorowym rejsie dla twardzieli. To nie Chorwacja, Grecja, czy Włochy – to fale, sztormiaki i rzyganie. Tu sytuacja wyglądała zgoła inaczej. Z kilku względów.

Po pierwsze same szkiery. Pływanie tu przypomina mazurską żeglugę – no może mniej jest łódek, więcej miejsca do rozpędzenia się i mniej śmieci pływających po wodzie 🙂 Wiatr nie ma gdzie się rozpędzać, nie ma olbrzymich fal, a ląd otacza się właściwie ze wszystkich stron.

Po drugie mieliśmy mega szczęście. Jak na początek września pogoda była iście bajeczna. Przez większość czasu na lądzie mogliśmy chodzić w krótkich spodenkach i tshirtach, słońce pięknie grzało, a oświetlone drzewa odbijały się w tafli spokojnego morza. Bajka.

Bałtyk. Wrzesień. ORLY?
Bałtyk. Wrzesień. ORLY?

Pierwszą wyspą do której dopłynęliśmy było Orno. To  dość dzika wysepka ze ślicznymi drewnianymi domkami. Marina do której dopłynęliśmy przypomina raczej opuszczony mazurski pomost po sezonie – oprócz nas stała tam jedynie jedna łódka. Pomimo to, mieliśmy dostęp do prądu, czystej łazienki z gorącą woda i prysznicem i innych wygód które są na zachodzie standardem.

Mały drewniany domek, czyli longshadow na żywo :)
Mały drewniany domek, czyli longshadow na żywo 🙂

Ale największym hiciorem była samoobsługowa kasa – sklepik w marinie stał pusty, każdy brał swój towar i wkładał odpowiednią kwotę do kasy dobierając reszty. Wow. Szok. Choć trzeba wyraźnie przyznać, że jest to możliwe tylko dlatego, że na wyspy nie dotarła jeszcze imigracja. Nie chcę tu rozwijać wątku o tym temacie, bo to dość trudna sprawa, ale jedno jest pewne – znam wiele krajów (z Polską na czele) w których by to zupełnie nie zadziałało. Dlatego rozwiązanie takie w centrum Sztokholmu jest nie do pomyślenia…

Kupiliśmy w samoobsługowym sklepie więcej, niż powinniśmy (z radości, że to takie fajne) i urządziliśmy Frankowi, Emilowi i Lili wyprawę po skarby. W końcu dopłynęli tutaj prawdziwą łódką i jest to prawdziwa wyspa! Chłopaki znaleźli stroje piratów i za pomoca papierowej mapy dotarli do celu, to jest resoraków 🙂 Dla Lili też co nieco się znalazło 🙂

Ahoj kamraci!
Ahoj kamraci!

Nasz następny przystanek to wyspa Uto. To podobno taki lokalny Sopot, choć… zupełnie tego nie widać. Z kilku powodów.

Po pierwsze skala. Szwecja jest 4 razy mniejsza niż Polska. Na wyspę trzeba też dopłynąć, więc jest ona tylko dla żeglarzy. To też eliminuje sporo ruchu turystycznego.

Kolejna sprawa to usposobienie Szwedów – nie sa oni tak towarzyscy jak np Włosi, czy Hiszpanie, stąd na próżno szukać tu knajpek i wspólnego biesiadowania. Każdy imprezuje w swojej łódce. To akurat mnie jako osobie hipertowarzyskiej zupełnie się nie podobało, ale miało swój klimat – cisza i spokój.

No właśnie i jeszcze jedno. Zero obciachu. Zero festynu. Zero kolorowych baloników, waty cukrowej, disco polo. Zero jarmarku. Ładne, drewniane budynki, śpiew ptaków i dość gustowne pamiątki. Kompletna odwrotność polskiego wybrzeża…

Skorzystaliśmy ze wspólnego grilla nawiązując nieco znajomości (to jedyna opcja wspólnego imprezowania) i wróciliśm spokojnie dopijać piwo na łódce. Jak inni.

Następnego dnia – z powodów zdrowotnych – wróciliśmy do Sztokholmu. To szczęście w nieszczęściu – mogłem spędzic tam wieczór na mieście. Ale o tym w następnej notce.