Choć już końcówka września, w dodatku pochmurna i brzydka (nie to co dokładnie dwa lata temu gdy braliśmy ślub 😉 ) to cofniemy się jeszcze raz w czasie do początku września, kiedy to w desperackim akcie ucieczki przed jesienią, zdecydowaliśmy się pojechać na południe, czyli północ Włoch.
(Aha, uwaga techniczna – kiedy długo nie piszę – dostaję maile od oburzonych czytelników. Kiedy zaś piszę – cisza, nawet żadnego komentarza. Wprowadziłem więc wzorem Facebooka małe udogodnienie, jeśli podoba Ci się co piszę – wciśnij „I like it” pod postem. Takie coś zdecydowanie bardziej motywuje do prowadzenia bloga. W przeciwnym wypadku nie wiem nawet czy ktoś to czyta czy nie 😉
[umap id=”41713″ tp=”6″ size=”c” w=”600px” h=”300px” alignment=”center”]
Wyjazd tym razem wypłynął zupełnie nie od nas i tym samym różnił się w swojej konstrukcji. Otóż Wiczko poinformował nas podczas pewnego wieczornego wyjścia, że razem z Bartkiem i jego kumplem zamierzają pojechać na weekend do Włoch, na kitesurfing. Mnie dwa razy nie trzeba było powtarzać – wszystko co ma w sobie „-surfing” (no może oprócz windsurfingu który po prostu jest już tak staaaaaroświecki że daj spokój;) mnie kręci. Może dlatego że ciągle nie mam okazji tegoż spróbować. Przypomnę tylko, że nie udało nam się popływac na kite ani podczas pierwszej podróży na Kanary w 2007 (byliśmy wtedy w klasie „ekonomicznej” jak to się ładnie mówi), ani w Turcji (tam w ogóle tego nie uprawiają), ani na Fuerteventurze ostatnio. Z wave-surfingu też wyszły nici podczas pobytu na Capo Verde (za silny, a potem za słaby wiatr).
Problemem było to, że chłopaki zaplanowali męski wyjazd, a ja nie mogłem Mary zostawić samej – porusza się coraz wolniej biedaczka i jeszcze Denis by jej uciekł podczas spaceru! Ale po krótkiej rozmowie chłopaki zgodzili się. Pod jednym warunkiem (którego oni co prawda nie zwerbalizowali, zrobiłem to ja zgadując ich myśli). Otóż wyjazd jest typowo męski. Improwizujemy, nie planujemy wcześniej noclegów, nie rezerwujemy hoteli i nie zrzędzimy 🙂
Szczególnie część improwizacyjna była trudna do przełknięcia przez wychowaną w iście pruskim drylu miasta Breslau Marię von Schymanoffski, ale cóż – nie było wyjścia 😀
Wyruszyliśmy w piątek wieczorem podejmując ostateczną decyzję tego samego dnia, dwie godziny wcześniej. Zartowalem – dla Marysi nie stanowiło to problemu, sąsiadka natomiast do końca nam niedowierzała – Szwajcar chyba nie ma wbudowanego trybu improwizacji :]
Zapakowaliśmy Mazdę i ruszyliśmy. Tego dnia mieliśmy tylko dotrzeć do Mediolanu, przenocować w hotelu i rano wyruszyć nad jezioro. „Musimy dojechać tam rano bo wtedy ma wiać” – to zdanie (potem już w formie ironii) towarzyszyło nam przez cały wyjazd.
Trasa prowadziła przez tunel pod Mt-Blanc, a następnie oczywiście autostradą, prościutko aż do Mediolanu. A tam – niespodzianka. Co prawda podobno północ Włoch jest lightowa jeśli chodzi o kierowców, ale w porównaniu ze Szwajcarią to istny chaos. Kierowcy parkujący na rondzie (tak – na rondzie) i wychodzący do pobliskiej knajpki, wyjeżdżające nagle z bocznej alejki skutery – to wszystko stanowi nieodłączny urok Włoch. I tak własnie te kilkanaście minut w Milano zmęczyło mnie bardziej niż godziny dojazdu do miasta.
Pani z GPS monotonnym głosem prowadziła nas przez wąskie uliczki miasta. Jak to w takich miastach bywa, uliczki są często jednokierunkowe (moja Mazda i tak ledwo się w nich mieści), więc dojazd do hotelu był nie lada wyzwaniem. Jeszcze większym wyzwaniem wyzwaniem okazał się dla Bartka i Jabola, których GPS odmówił posłuszeństwa. Współczuję!
W końcu po dojechaniu na miejsce i zalogowaniu się chłopaków wyruszyliśmy na spacer po okolicy – Bartek, Jabol, Paweł (który już czekał w hotelu) i ja (Mary oczywiście poszła spać, oczywiście Z CHĘCIA bym ją zabrał, ale była strasznie śpiąca, biedactwo 😀 ).
Dochodziła północ, więc zdziwiłem się bardzo, gdy po przejściu kilkudziesięciu metrów ujrzałem… tłumy ludzi. Tak, tłumy. Dla mnie – Warszawiaka (starówka wieczorami rozkręca się coraz bardziej, ale to nadal nic ciekawego), czy tymczasowego Szwajcara (o tej porze porządni Szwajcarzy śpią!). Tak, Italia zaczyna się bawić! Ulice były pełne młodych ludzi, tłumy wystawały z barów, pubów i klubów na ulicę, a ciemność powodowała, że czułem się jak w środku dnia, podczas zaćmienia słońca. Pochodziliśmy trochę po okolicy, skorzystaliśmy z kilku pubów i pizzerii (pizza o 1 w nocy! Hell yes!) i wróciliśmy do hotelu.