Como i Portofino – day 1
Poranny wyjazd z Mediolanu trochę nas przerósł. GPS odmówił posłuszeństwa – później już domyśliłem się, że po prostu zgubił się podczas wyznaczania trasy – miliony kombinacji małych uliczek okazały się zabójcze. Rozłożyliśmy więc papierowa mapę i ruszyliśmy w stronę malowniczego jeziora Como. Droga na północ tego jeziora (o kształcie biegnącego człowieka spróbujcie przybliżyć sobie na załączonej mapce) biegnie właściwie wschodnią jego stroną. Jest to jednak ukryta w tunelach droga ekspresowa – my wybraliśmy drogę zachodnią, krótszą ale o wiele bardziej malowniczą. Tam spotkaliśmy się z chłopakami i zarezerwowaliśmy mały hotelik basenem. Bajka!
[umap id=”41764″ tp=”6″ size=”c” w=”600px” h=”300px” alignment=”center”]
Miła (nawet bardzo, bardzo miła :D) pani z hotelu wskazała nam nasze pokoje (z dużym tarasem!), po czym przebrani w kąpielówki ruszyliśmy na basen. Denis niestety musiał zostać na tarasie, ale przez cały czas bacznie nas obserwował.
Po obsmażeniu ze wszystkich stron wyruszyliśmy w poszukiwaniu jedzenia i możliwości kitesurfingowania. Aha, nie dodałem że nasza wycieczka przedłużyła się na tyle, że z rannego pływania nic nie wyszło. Zresztą na jeziorze panowała straszna flauta, więc i tak nic by z tego nie wyszło.
Po znalezieniu kilku punktów surfingowych (i wakeboardingowych) spoczeliśmy w pizzerii. Z gór wiało lekkim chłodem – to w końcu już wrzesień, a Como jest jeziorem położonym wśród Alp. Pizzza jednak przyszła dość szybko, więc mocno się rozgrzaliśmy. Prawie wszyscy… 😀 Otóż Bartek zamówił pizzę PEPPERONI. I oczekiwał oczywiście kiełbasy pepperoni. Ale… nigdy nie oczekujcie tego w prawdziwej włoskiem pizzerii (tak samo jak nie proście o ketchup, SOOHY!) Otóż pizza pepperoni to we włoskim (a jest jakieś inne?) wydaniu pizza z papryką. Której Bartek nienawidzi :D. Należy poprosić o Salami Piccante!
Kelnerka okazała się Polką, więc za drobną opłatą dołożyła nieco szynki parmeńskiej aby zmienić nieco smak i nie pozostawić Bartka głodnym.
Najedzeni ruszyliśmy w miasto. Skończyło się oczywiście na bilardzie. Tu muszę przyznać, że Denis (który maszerował ciągle z nami, a jakże!) bardzo polubił bilard.
Sledzenie bil stało się jego ulubiony zajęciem, a gdy tylko któraś wpadła do łozy, rzucał się w tamtym kierunku chcąc koniecznie ją złapać. Niestety nie mógł pojąć dlaczego nie spada ona na ziemię…
Mary w międzyczasie porwała Denisa i poszła spać, a my dalej ruszyliśmy w miasto pełne klubów (wypełnionych rączymi gimnazjalistkami) i po popatrzeniu sobie (a co więcej mogliśmy zrobić?) wróciliśmy dokończyć imprezę na tarasie. Paweł dość szybko odpadł (co skrzętnie wykorzystaliśmy, choć w grzeczny sposób :P) i poszliśmy spać.