Ruszamy przed 10, mamy mniej więcej drugie tyle przed sobą. Jak już wspominałem, tym razem nocujemy w samej Wenecji, co ma bardzo duży wpływ na przebieg naszego pobytu, ale o tym za chwilę. Najpierw mamy do pokonania Austrię i Alpy. Wjazd do Austrii to godzina drogi po austriackich wioskach, obok autostrady, trzeba dojechać do trasy biegnącej z Wiednia. Zawsze zazdroszczę Europie Zachodniej tych pięknych miasteczek – kocham w Polsce wiele rzeczy, ale akurat małe miasteczka są zazwyczaj brzydkimi dziurami. no cóż, nie mamy aż tak rozwiniętej kultury miejskiej. W Austrii dodatkowo wszystko jest czyste i schludne. Z godziny na godzinę teren robi się coraz bardziej pagórkowaty, aż w końcu na horyzoncie zaczynają majaczyć Alpy. Wszystko zaczyna przypominać reklamę Milki. Zatrzymujemy się na stacji benzynowej, zjadam wielkiego sznycla, a potem wszyscy (oprócz mnie rzecz jasna) wcinają pączki – w końcu Tłusty Czwartek!

Przemy dalej na południe – przed nami coraz więcej krótszych i dłuższych tuneli. To śmieszne, bo czasem wjeżdżasz do tunelu w jednej porze roku, a wyjeżdżasz w zupełnie innej. Gdy wjeżdżamy do jednego z nich jest 9 stopni i tak ciepło, że gdy zatrzymaliśmy się przed nim na chwilę, chodziliśmy bez kurtek. Po drugiej stronie – zima, 1 stopień i ośnieżone drzewa. Nienawidzę tak częstych i krótkich tuneli – muszę kupić fotochromy, bo słońce straszliwie oślepia przy wyjeździe. Niepostrzeżenie wjeżdżamy do Włoch.

Dzieciaki śpią, a teren robi się coraz bardziej płaski i przypominający prawdziwe Włochy. Gdzieś tam po bokach drzewa zaczynają wyglądać mocno południowo, a temperatura dobija do 10 stopni. Po chwili dojeżdżamy do miasta, kierujemy się w stronę mostu i… dopiero kiedy nim suniemy, po obu stronach widzimy morze, a na horyzoncie zabytkowe wieże weneckich kościołów, dociera do nas, że naprawdę to zrobiliśmy. Naprawdę pojechaliśmy do Wenecji. I naprawdę w niej nocujemy!

Dlaczego o tym piszę? W Wenecji jestem trzeci raz. Pierwszy raz byłem tu przejazdem. Drugi raz byliśmy na Eurotripie w 2013 roku. Wtedy nocowaliśmy w pobliskim Mestre – parking i nocleg w Wenecji przekraczał nasz budżet. Pojechaliśmy tu wieczorem, z 3,5 letnim i 1,5 roczną Lilą w wózku (jednym :P), zjedliśmy po kawałku pizzy po czym zmuszeni byliśmy do powrotu. Nie ma nocnych autobusów z Wenecji i właściwie wszyscy wracają przed północą! To właśnie wtedy pomyliliśmy autobusy i szliśmy z buta 6 km. Z wózkiem 🙂

Tym razem śpimy w dzielnicy s. Marco, a samochód zostawiamy na piętrowym parkingu. Wjeżdżamy na 10 piętro parkingu, podziwiamy z góry zachodzące nad Wenecją słońce, bierzemy jedną walizkę (Mary genialnie nas przepakowała, tak abyśmy nie dźwigali trzech walizek – to byłoby raczej niemożliwe) i wsiadamy do wodnego tramwaju. Płyniemy głównym kanałem (Canal Grande – ten po którym ściagają się we wszystkich filmach, w tym na Bondzie), przepływamy pod słynnym mostem Rialto (obowiązkowy kiss!) i doczłapujemy się do apartamentu. To właściwie taki zespół apartamentów z normalną recepcją jak hotel. Pokojne okazują się nie odbiegać od tego co na zdjęciu – podwójne łóżko na dole, wstawione już łóżeczko dla Heli, dwa łóżka dla Franka i Lili na antresoli. Ogarniamy się i nie chcemy tracić czasu – ruszamy przejść się po nocnej Wenecji.

Dochodzimy do resturacji, zamawiamy pizzę i wino, kilka deserów dla dzieciaków i… wreszcie słyszę od Mary, że miałem rację i wyjazd był dobrym pomysłem! Warto było! Oj warto, bo rachunek zwala mnie z nóg, byłem zbyt podekscytowany, by dodać wszystkie ceny w głowie. Ale co tam, yolo! 🙂 Całość nie jest tak straszna, gdyż muszę wypić prawie całą butelkę wina – nie da się zamówić na karafki, a Mary jako odpowiedzialna matka pije tylko troszkę. Ciężko być głową rodziny!

Aha. To niesamowite. Pierwszy lepszy przybytek we Włoszech będzie miał praktycznie zawsze wspaniałą pizzę, wspaniałe wino i najlepsze espresso. Ech. Bajka!