To trochę śmieszne, że Wenecja odległa jest od Warszawy jakieś dwa dni podróży samochodem. To znaczy da się tam spokojnie dojechać w jeden dzień, bo to 12 godzin, ale z dzieciakami nawet 6 godzin to całkiem sporo. Wliczając co najmniej jeden dlugi postój to już 7, czy 8 – więcej jeździć po prostu nie lubię. Ale to już nie te czasy gdy jechaliśmy do Grecji 4 godziny, a było to jeszcze przed wojną w Jugosławii i wybudowaniem tam autostrad. My tym razem podzieliliśmy sobie podróż tam na dwa kawałki – pierwszy dzień planowalismy zakończyć w Bratysławie. Przez Wiedeń jest nieco krócej, ale tam już byliśmy, a w stolicy Słowacji nie. Planowaliśmy wyjechać tak wcześnie jak się da, ale nie daliśmy rady zrobić wszystkiego wieczorem, padliśmy o 1 w nocy, a nie chcieliśmy kłaść się za późno.

Wstajemy o 8, wyruszamy o 10. Wyjazd z Warszawy (o dzięki za obwodnicę Raszyna!), po chwili Częstochowa, Katowice, krótki postój za zakup winiet do Czech, Słowacji i Austrii, i już jesteśmy w kraju knedlików. Większość trasy prowadzi przez Czechy, więc do Słowacji wjeżdżamy właściwie już pod koniec podróży. Podróż przez Czechy i Słowację nie odznacza się niczym specjalnym – może tym, że nasi nieco starsi bracia autostradowi, mają te autostrady już w nieco gorszym stanie.

Hostel położony jest praktycznie koło Zamku w Bratysławie – szybkie wypakowanie, gra zręcznościowa czyli parking podziemny przystosowany chyba do Mini Morrisów vs rodzinny Peugeot 5008, szybkie ogarnięcie i już idziemy w stronę starówki. Jest 19 i normalnie o tej porze dzieciaki idą spać, ale po całym dniu w samochodzie i kilku drzemkach wręcz rozpiera je energia. Franek łapie miecz świetlny i zamienia się w Luke’a Skywalkera, Lila biega razem z nim. Całe szczęście chodniki są szerokie, a samochodów mało, więc mogą się wyszaleć. Zgodnie z wskazówkami recepcjonistki idziemy do słowackiego pubu BARTISLAVA, który rzeczywiście okazuje się świetny. Po ostatnim Eurotripie nie mieliśmy prawdę mówiąc zbyt dobrych wspomnień kulinarnych z Pragi, natomiast ten lokal rzeczywiście jest warty polecenia. Nie bierzemy żanych befsztyków, czy steków, zamawiamy talerz słowacki. Dostajemy  – na drewnianym talerzu rzecz jasna – bryndzę ze skwarkami, pierogi z bryndzą i kluski z bigosem. Do tego duży, lany z kija Złoty Bażant i jest wspaniale.

Sama starówka – a raczej to, co udało nam się zobaczyć, sprawie dość sympatyczne wrażenie. Jest trochę kiczowato jeśli chodzi o szyldy, ale taki już urok naszej części Europy. Wracamy i kładziemy się – jutro druga część podróży. W sumie to trochę zazdroszczę Słowakom – oni mają północne Włochy kilka godzin od siebie. Przypomina mi się Genewa, gdzie mieliśmy trzy godziny do Mediolany, a pięć do Paryża. No cóż. My mamy blisko nad Bałtyk. He he he <— gorzki śmiech.