6562

Dziś podróż na południe, aż do morza, na słynne Lazurowe Wybrzeże. No może nie do końca, bo Camargue to chyba jeszcze nie Cote d’ Azur w czystej postaci (o czym mieliśmy się dziś przekonać), ale zawsze blisko…

Awinion – jak możecie zobaczyć na mapce – leży na granicy Prowansji i Langwedocji, więc większość miast położonych w okolicy nie ma czysto prowansalskiego charakteru. Langwedocja jest rejonem w którym pozostało wiele pozostałości po czasach rzymskich. Pierwsze na naszej drodze jest Arles.

[umap id=”41475″ tp=”6″ size=”c” w=”600px” h=”350px” alignment=”center”]

Po znalezieniu miejsca do parkowania (co wcale nie było proste) wchodzimy na mały tarasik widokowy i podziwiamy panoramę miasteczka. Domy w tym rejonie przypominają te znane choćby z Toskanii – kremowo brązowe ściany i dachy układają się w jednolitą mozaikę jakże różną od białych ścian domów południowej Grecji, czy Wysp Kanaryjskich, wymuskanych kamenic szwajcarskich, czy wreszcie lekko arabskich kamienic południowej Hiszpanii.

Schodzimy w stronę centrum miasta i podążamy w stronę rzymskiego teatru. Teatr jak teatr – nie chcę brzmieć jak zblazowany turysta który zobaczył zbyt wiele, ale rzymskie zabytki po pewnym czasie zaczynają blednąć. Po starozytnym mieście – Efezie, czy doskonale zachowanych Pompejach, każdy kolejny amfiteatr robi na mnie coraz mniejsze wrażenie (choć jeszcze dzisiaj zdziwię się w tej kwestii).

Wchodzimy na wieżę przy amfiteatrze i podziwiamy kolejną panoramę tym razem rozciągającą się na południe i krainę którą mamy zaraz odwiedzić. Moją uwagę przykuwają jednak (nomen omen) wpisy na murach, a w szczególności ich daty. Nie są markerowe bazgroły, tylko ślady wandali z… 1928 a nawet 1879 roku! Same w sobie są już zabytkiem, choć dla tych murów to jakaż bazgranina współczesnej gówniażerii.

Głodni i nieco zmuszeni do posiłku przez bezwzględne pory jedzenia we Francji, ruszamy do samego centrum w poszukiwaniu restauracji. Upał powoduje że nie jesteśmy bardzo głodni więc posilamy sie owocami morza. Martin tradycyjnie testuje sałatkę nicejską – robi to właściwie przez cały wyjazd 🙂

Dobry humor spowodowany pysznym posiłkiem momentalnie odchodzi gdy wracamy do samochodu. Otóż kilka dni wcześniej skłoniony olbrzymimi upałami końca tegorocznego lata kupiłem rozkładany ekran przeciwsłoneczny który chroni wnętrze samochodu przed nagrzaniem. Nasza sąsiadka z Genewy poleciła mi już pierwszego dnia, abym ekran ten trzymał NA szybie a nie w środku samochodu, w ten sposób uniknę nagrzania szyby. Tak też robiłem co wychodziło temperaturze w samochodzie na dobre, ale… No właśnie. Zapomniałem zupełnie że Francja i Szwajcaria to jednak dwa różne kraje. Po powrocie okazało się, że ktoś po prostu gwizdnął ekran leżący na przedniej szybie. Zupełnie jak w Polsce :]

Opuszczamy Arles i kierujemy się do Camargue. Rejon ten, wyznaczony właściwie przez deltę Rodanu, jest parkiem krajobrazowym. Znany jest przede wszystkim z czarnych byków, białych koni i… różowych flamingów 🙂 Niestety zdjęć koni ani byków nie porobiłem, wybaczcie mi, ale bałem się że korpus aparatu nie wytrzyma takiej temperatury (Co prawda to nie Canon który ani chybi by się już dawno roztopił, ale i tak nie chciałem ryzykować :D)

No właśnie – jakiś czas temu napisałem coś o lecie szlakiem Rodanu, otóż widzieliśmy już niejednokrotnie jego źródło (wypływa z jeziora Genewskiego), widzieliśmy go po drodze (Lyon, Awinion, czy Grenoble do którego jedziemy jutro), a teraz jego delta. Delta jak to delta – ziemie tu położone są niewiarygodnie żyzne, po bokach drogi wyrastają wielkie , 3 metrowe trzciny a dalej rozciągają się pola uprawne.

Dojeżdżamy do Saintes-Maries-de-la-Mer (Francuzi, jakby nie dość im było złączania wszystkich wyrazów w wymowie, uwielbiają pisac takie miejscowości z kreskami w środku) i postanawiamy wykąpać się w morzu. Niestety wszelkie plaże są dla nas zamknięte – wielki znak z przekreślonym psem skutecznie ogranicza nasze pole manewru. Po długiej wycieczce (której lwią część Denis spędził w torbie – ciemny piasek tak się nagrzał, że Denis poparzyłby sobie stopy) docieramy wreszcie do małego fragmentu kamienistej plaży nieoznakowanej w żaden sposób.

Patrzymy dookoła i… poza flamingami okupującymi pobliskie bajorko nie widzimy nic fajnego. Woda ma odcień brunatno szary (zapewne od gliny i piachu który jest bardzo daleki od złocistego), kilkumetrową plażę oddziela betonowy murek, a za nim… asfaltowy pas pełen przyczep kempingowych. I to jest to słynne wczasowanie się na Lazurowym Wybrzeżu?? Masakra. Sto razy bardziej wolę nasze rodzime – choć nieco zimniejsze – morze, nawet w komplecie z dresiarzami i „muzykom dens”.

Chłodzimy się nieco i wracamy do samochodu nagrzanego do chyba 100 stopni. Przed nami Nimes – miasto z wspaniałym koloseum i kilkoma innymi zabytkami. Miasto to, położone już w Langwedocji, nie ma w sobie prawie nic z prowansalskiego ducha – szerokie ulice, brak ludzi na ulicach i koloseum do którego nie można wejść z psem. Kręcimy się trochę po okolicy i ruszamy w stronę jednej z większym atrakcji okolicy.

Pont-du-Gard, bo o nim mowa, to akwedukt. Jeśli graliście w Cywilizację to zdajecie sobie sprawę, że akwedukt to potężna rzecz (jak bez niego rozwinąć miasto? 😉 ) ale pewnie nie zdawaliście sobie sprawy, że tak potężna. Otóż akwedukt ten to największa budowla zbudowana kiedykolwiek przez Rzymian. I to rzeczywiście robi wrażenie… Na tyle silne, że można stać i patrzeć się na niego przez dobrych kilka minut. Aby go dobrze sfotografowac musiałbym sporo się nachodzić – przy moim obiektywie objęcie całości w kadr było właściwie niemożliwe. Pod akweduktem czas umilał bały jazz band o wdzięcznej nazwie Caroline ( 😀 ). Słońce powoli zachodziło grając niesamowicie na łukach i łuczkach akweduktu i powodując niesamowitą wędrówkę cieni. W powietrzu pojawiły się pierwsze rześkie (czytaj: 35 stopniowe) podmuchy wieczornej bryzy. Mogliśmy tak trwać i trwać, ale noc zbliżała się nieubłaganie, więc podążyliśmy do samochodu i udaliśmy się do hotelu.