O starości, przetworach i dzieciach w kuchni

O starości, przetworach i dzieciach w kuchni

Zbliżam się do czterdziestki. To wiek, który zawsze wydawał mi się wiekiem ostatecznym i początkiem końca. Inżynier Karwowski – postać pana z siwym wąsem, była zawsze tak mocno zakorzeniona w mojej głowie, że właściwie od kiedy skończyłem 30 lat, jakaś tam część mnie ciągle o tym myślała. Choć to nieco śmieszne, biorąc pod uwagę, że moja prawdziwa dorosłość dopiero po 30-tce się zaczeła. Nie chcę teraz wchodzić w dysputy co nią jest, każdy może mieć do tego inne podejście, ale dla mnie tym momentem był właśnie ślub, dzieciaki i początek dbania o dom. Wcześniej było mocno rozrywkowo – nie mieszkałem na stałe z żadną z moich dziewczyn, rodzice wyprowadzali się z domu stopniowo, przez kilka lat, a ja spokojnie oddawałem się różnego rodzaju beztroskim radościom życia.

Śmieszne, bo spora część osób „osiada” na mniej lub bardziej stałe dopiero koło trzydziestki – tak to się dziś ułożyło. Koło trzydziestki znajdujemy stałego partnera, bierzemy ślub, czy zaczynamy myśleć o dzieciach. W wieku, w którym nie tak dawno bylibyśmy starą panną, czy starym kawalerem. Oczywiście wynika to z wielu czynników, nie chcę tego oceniać, ale skoro rzeczywiście rozpoczynamy ten żywot tak późno, to… ma on trwać tylko 10 lat? A potem już starość? Nie, nie. To przecież nie tak. Ale nie o czterdziestce w sumie miałem pisać.

Pamiętam, że po ślubie dość szybko zacząłem lubić pewne rzeczy, których do tej pory nie doceniałem – ot choćby zajmowanie się ogródkiem, które wcześniej było tylko przykrym obowiązkiem (skoś trawę!). Udało mi się nawet zasadzić drzewo (choć nowi właściciele się go pozbyli, muszę koniecznie zasadzić nowe, bo tamto się nie liczy). Odnalazłem radość z siedzenia w posprzątanym domu, w zabawach z dzieciakami i jeszcze iluś sprawach, które jeszcze kilka lat temu były dla mnie nudne i bezcelowe. Gotowałem od kiedy pamiętam, ale od kiedy pamiętam słoiki brałem od Mamy. Nie byłem nigdy „słoikiem”, ale przyzwyczaiłem się, że ogórki, grzyby, czy inne przetwory po prostu są od mamy. I już. Nie robiłem nigdy przetworów z jeszcze kilku, dość zasadniczych powodów.

Pierwszy był taki, że zawsze żyłem „tu i teraz”, a słoiki i wszystko co się z nimi wiąże wymagały planowania, przygotowywania i myślenia mocno do przodu. Jakikolwiek błąd wychodzi gdzieś tam za kilka miesięcy, zupełnie inaczej niż przy gotowaniu, kiedy o porażce dowiadujesz się jeszcze tego samego dnia. Drugi powód – kojarzyły mi się raczej ze zwykłymi, polskimi przepisami, a ja raczej wybiegałem kulinarnie gdzieś w odległych kierunkach. Uwielbiam ogórki kiszone, czy konserwowe, ale jednak zawsze wolałem przyrządzić coś meksykańskiego, czy włoskiego. I po trzecie wreszcie – nie dość, że miałem – jak już pisałem – zawsze świeżą dostawę od mamy, to jeszcze w sklepach można dostać dziś naprawdę dużo fajnych słoików.

Pierwszą barierą, którą przełamałem, było zrobienie nalewek. Zrobiłem je jesienią 2014 roku, zostawiłem spokojnie w piwnicy myśląc, że to przecież jakaś masakra, że na niektóre trzeba czekać nawet rok, po czym… nawet nie zauważyłem, gdy minęły dwa lata. Trochę to strasznosmutne i znowu wiodące mnie na ścieżkę „obożejaktenczaspłynie”, z drugiej strony jednak pomyślałem sobie, że fajnie pokombinować i zaskoczyć czymś gości, czas tak czy inaczej płynie i c’est la vie. A, że nalewki wywołują wśród gości pomruk zadowolenia (przepisy na nalewki podam we wrześniu, wtedy też mam zamiar się za nie zabrać, może nawet w formie filmu?), to naszła mnie te chęć na przetwory.

I tak sobie pomyślałem, że to taki element dorosłości. Bo wiecie, gotowanie to tam jednak często jest wcześniej, bo trzeba jednak coś jeść, a i dziewczyny na to wyrywałem, a i z teściami sobie stosunki gładziłem jak coś tam szybko wysmarowałem dobrego. Ale słoiki – no to już jednak poważna sprawa.

Postanowiłem więc zatrudnić najlepszego eksperta jakiego znam, czyli moją własną Mamę, oraz moich pomocników. No dobra – pomocnikoprzeszkadzaczy. Po pierwsze dlatego, że o wiele lepiej wychodzą na zdjęciach niż ja, a po drugie dlatego, że ciągle chciałbym, by polubili więcej potraw. A oni zamiast lubić coraz więcej, lubią coraz mniej. Całe szczęście lubią kiszone ogórki, może polubią się też z warzywami w occie. A jak nie – trudno, zjem sam (przynajmniej dopóki nie przyjedzie Miss Ferreira, która potrafi zjeść 5 słoików pod rząd).

Mama oprócz przepisów zna wszystkie tricki, które powodują, że to po prostu zadziała. Nie wiem, nie jestem specem od przechwowywania, zawsze mam wrażenie, że wszystko się zepsuje lub spleśnieje. Wystarczy, że kupię kilka produktów, pootwieram i już nie ogarniam tej kuwety. A tam trzeba wszystko odpowiednio wyparzyć, wygotować i tak dalej.

Przygotowanie i zmywarka

Pierwsza część to umycie słoików i ich wyparzenie. Tu oczywiście niezastąpiona wydaje się zmywarka. Ja to prawdę mówiąc nie mam zielonego pojecia jak można żyć bez zmywarki. Nie mieliśmy w dzieciństwie przesadnie dużo sprzętów AGD w domu, ale od kiedy pamiętam mieliśmy krajalnicę do chleba, niedługo później rodzice kupili zmywarkę. A przy trójce dzieci – rany, to ważniejsze od samochodu chyba.

Lila i słoiki
Lila i słoiki

Miałem w życiu kilka zmywarek, obecnie – jak pewnie się domyślacie – mamy zmywarkę Hotpointa, jako, że Hotpoint wspaniałomyślnie postanowił wyposażyć nam kuchnię. Poprzednia nie była zła, ale mimo wszystko przeszkadzało nam w niej kilka rzeczy. Nie do końca polubiliśmy się z tacką na sztućce (wolę koszyk, nie lubiłem układać tych sztućców), nie mieściły się wysokie talerze i szklanki, a klapka z proszkiem czasem się nie otwierała, gdy na przeciwko niej stał garnek. Obecna zmywarka nie ma z tym problemów, ma multum programów, a także nie piszczy przez całą noc gdy zostawimy program na noc (mieliśmy kiedyś taki model) – powodowało to niekończące się negocjaje o 1 w nocy:
– Ty!
– Ty pójdź!
– Ja byłam u dzieci!
– Ja wynosiłem śmieci!
Dobra, dość dygresji. Słoiki w zmywarce, Lila wyjmuje je i stawia na stole.
[fota] Wszystko pięknie, prawda? Nie.

Całe szczęście Hela nie ma jeszcze siły jej otworzyć. Ale Franek i Lila oczywiście mogą. I dobrze, bo musza tam wkładać swoje naczynia :)
Całe szczęście Hela nie ma jeszcze siły jej otworzyć. Ale Franek i Lila oczywiście mogą. I dobrze, bo musza tam wkładać swoje naczynia 🙂

I teraz ważne – wszyscy, którzy myślą, że gotowanie z dzieciakami wygląda u nas tak radośnie jak na zdjęciach, są w tak dużym błędzie, jak ci, którzy myślą, że malowanie domu to radosne sprzeczki w czapkach z gazety na głowach. No więc nie. Pewnie gdybyśmy nagrali „making of” to przyjechałaby do nas pomoc społeczna. Tak, dzieciaki często bardziej przeszkadzają niż pomagają, szczególnie gdy jest konkretny przepis, a oni mają własną wizję.

Ogórki kiszone

Otóż Franek postanowił wypełnić jeden słoik tylko czosnkiem, a potem zaczęli wyrywać sobie koperek. Udało się całe szczęście ogarnąć sytuację, mam nadzieję, że ogórki wyjdą w porządku. W sumie przepis jest banalnie prosty i chyba nie będę go tu podawał – ot, klasyczne ogórki kiszone. Znam już kilka tricków, może następne zrobię sam!

Można się pochlapać
Można się pochlapać
Babcia pokazuje co i jak
Babcia pokazuje co i jak
Kolejna część instruktażu
Kolejna część instruktażu

Tu musi nastąpić moja historia o tym, jak zaserwowaliśmy ogórki w Szwajcarii naszym sąsiadom. Zrobiłem taki polski dzień z żurkiem ruskimi pierogami i ogórkami kiszonymi. Sąsiad mówił na nie „cornichon polonais” i jadł jednego codziennie, po jednym plasterku, jak świętą komunię. Zakochał się w tym smaku.

Ach i jeszcze druga historia dla równowagi – kiedy 12 lat temu poleciałem po raz pierwszy do Paryżewa na spotkanie skautowe i przywiozłem słoik kiszonych (każdy miał wziąć lokalną potrawę), który to słoik rozhermetyzował się w samolocie i wypełnił cały mój plecak wonią, której nie mogłem się pozbyć aż do wyjazdu. Wonią na którą reagowały nawet psy na lotnisku, a Chorwaci już po otwarciu słoiki powąchali i powiedzieli coś w stylu „zatvori to! počeo jebat!”.

Jak widać nie wszystkim podchodzi smak ogórków kiszonych, ale ja bym dał się za nie – nomen omen – pokroić.

Kolorowa sałatka zimowa i jak gotować z dziećmi

Drugiego przepisu szukaliśmy trochę i prawdę mówiąc nie udało nam się wszystkiego zrobić, choć będę sukcesywnie wszystko dorabiał w najbliższym czasie. Postawiłem w końcu na kolorową sałątkę zimową z serwisu mojegotowanie.pl . Wygrała tym, że była dość kolorowa, a wkładanie składników do słoików nie wymaga zachowania specjalnej kolejności.

Gdybym jej nie przeszkodził to pokroiłaby wszystko na kosteczkę BO WRESCIE MOGE NOZEM!
Gdybym jej nie przeszkodził to pokroiłaby wszystko na kosteczkę BO WRESCIE MOGE NOZEM!
Tata na pełnym skupieniu
Tata na pełnym skupieniu
Nie wiem jeszcze jak smakuje ta sałatka, ale wygląda super
Nie wiem jeszcze jak smakuje ta sałatka, ale wygląda super

No właśnie, jeśli miałbym dać jakieś rady co do robienia takich rzeczy z dzieciakami:

– Oczywiście nie może to trwać zbyt długo
– Każdy musi mieć swoją działkę (np swoje słoiki), chyba że macie jakieś współpracujące ze sobą aniołki
– Pozbywacie się nadmiaru dzieci (Hela pojechałą do żłobka, bo mimo wszystko mam przeczucie, że źle by się to skończyło)
– Za to uzbrajacie się w nadmiar cierpliwości. Ja, gdyby nie to, że jestem prawdziwym gentlemanem i nie piję przez południem, strzeliłbym sobie szklaneczkę whisky, ewentualnie siedem, na wyluzowanie.
– Dajecie dzieciakom jakąś dozę dowolności, by czuły, że mają jakiś wybór

Dokładnego przepisu nie będę tu podawał, skoro możecie się przeklikać, ale całość wygląda dość zachęcająco. Tym bardziej, że postanowiłem (jak zwykle) lekko go zmienić i dodałem chili. A co. Przynajmniej połowa wyżeraczy odpadnie, bo nie wszyscy lubią pikantne, he he.

Jeszcze tylko pasteryzacja
Jeszcze tylko pasteryzacja

Oczywiście plany były bardziej ambitne i miałem w zanadrzu jeszcze kilka przepisów, ale plany planami, a rzeczywistość rzeczywistością. Na później zostawiłem sobie marynowaną rzodkiewkę (o której nie mogę na razie nic powiedzieć, bo przepis na nią będzie w pewnej Bardzo Tajnej Książce pewnej blogerki), ogórki z chili, na które przepis dostałem od mojej sąsiadki Ewy oraz przepisy, które dostanę od Was!

No właśnie. Po co ja mam szukać po sieci, skoro na pewno macie ich trochę. A więc czekam! Odwdzięczę się przepisami na moje ulubione nalewki, a powiem nieskromnie, że są niezłe.