Day 2 – Wielka Improwizacja

Day 2 – Wielka Improwizacja

Mieliście kiedyś Syndrom Dnia Drugiego? To taki moment po przyjeździe kiedy wszystko cię denerwuje. Masz jeszcze na sobie brud przywieziony z domu (no dobra, resztki jeśli umyłeś się pod koniec pierwszego dnia), nie odpuściły ci nerwy, nie poczułeś do końca, że czas wyluzować. Jesteś spięty i zestresowany, a każdy problem urasta do olbrzymich rozmiarów. Ja mam tak na większości wyjazdów, zazwyczaj właśnie drugiego dnia. Na Lanzarote złościłem się, bo okazało się, że nie ma lokalnych knajp, tylko brytyjskie przybytki z frytkami i meczami na ekranach, na Fuerteventurze hotel był na strasznym zadupiu, na Teneryfie byłem zły, że jest brzydziej niż na Fuerteventurze, a na Maderze, że nie jest jak na Teneryfie. Wiem, wiem, brzmi strasznie – firstworldproblems, wręcz zeroworldproblems. Ale tak jest, że kiedy jesteś w stresie, jeszcze nie wyluzowałeś, denerwuje cię więcej rzeczy – czy jesteś w środku lasu, czy w tropikach.

Tak wyglądają tropiki
Tak wyglądają tropiki

W tym roku postanowiłem sobie, że się nie dam, że wyluzuję od pierwszej sekundy, że nie będę narzekał, że poddam się temu co jest. Dlatego też nie nastawiałem się zupełnie na nic. Każda z poprzednich wysp była zupełnie inna i piękna na swój sposób, więc nie chciałem nastawiać się, bo wiedziałem, że będzie inaczej. Odpuściłem od razu.

Nasze wyjazdy zazwyczaj są mocno zorganizowane. Pierwszego dnia robiliśmy zawsze rekonesans i nawet tego samego dnia wieczorem planowaliśmy kolejne dni, tak aby nic nie przegapić. Zazwyczaj się to udawało. Tym razem… tym razem jest inaczej, co wiecie z poprzedniej notki. Potrzebujemy trochę nic-nie-robić i to właśnie na samym początku. Dlatego nic nie planując i o niczym nie myśląc spaliśmy do prawie 11. A kiedy obudziliśmy się, poszliśmy do pobliskiego marketu po zakupy śniadaniowe.

Po lekkim śniadaniu z widokiem na morze (tak, nie dość, że mamy w tym roku wifi w pokoju to jeszcze widok na morze, a na prawdę o nic takiego nie prosiliśmy!) postanowiliśmy zwiedzić hotel. No właśnie – kilka słów o nim.

Widok z tarasu
Widok z tarasu

Mieszkaliśmy już w różnych miejscach. Był pensjonat z apartamentami na Lanzarote, duży i głośny hotel na Fuercie, a dwa lata później mega ekskluzywny hotel tamże. Był duży hotel w Turcji i małe domki przy plaży na Capo Verde. Był w końcu wielki kompleks All Inclusive na Kos. W tym roku znowu postawiliśmy na apartamenty, tym bardziej, że nie wykupiliśmy w ogóle wyżywienia – to w ofercie biur podróży kosztowało chore pieniądze – 20 Euro za śniadanie na osobę. Możemy je przyrządzać sami, lub kupić pojedynczo na miejscu (8 Euro za to samo śniadanie, ale kupione tutaj – nieźle zarabiają pośrednicy, prawda?)

Brak wykupionych posiłków to też więcej możliwości w ciągu dnia. Przy HB (śniadania i kolacje) trzeba wrócić wieczorem do domu, przy All-u nie opuszcza się nawet hotelu na lunch – słabo. My możemy nawet popłynąć na noc na inną wyspę i dużo nie stracimy – ot cenę jednego noclegu. A ta… jest śmiesznie niska, bo oscyluje w granicach 100 zł. Tu, na La Palmie. Z widokiem na Ocean Atlantycki 🙂

Spacer po hotelu szybko zamienił się w spacer po okolicy. Plaży brak, wyspa na położona jest zbyt daleko od Sahary, więc o żółtym piasku można zapomnieć. Są za to malownicze wulkaniczne klify, o które rozbijają się fale. Dalej w stronę stolicy – czarne jak heban plaże wulkaniczne.

Ocean i wulkaniczne skały
Ocean i wulkaniczne skały

Poszwendaliśmy się trochę bez celu kilka razy zmieniając plany (a może samochód? A może rower? Idziemy do stolicy? A może pojedziemy autobusem?) aż wylądowaliśmy na basenie gdzie zalegliśmy aż do popołudnia. Podarowaliśmy sobie hotelowy posiłek i ruszyliśmy taksówką do stolicy – Santa Cruz de La Palma. Ta położona jest bliziutko – 5 km, czyli jakieś 8 Euro. To tyle co z centrum na Zacisze, a nawet mniej.

Po drodze nic się nie działo. Jak widać.
Po drodze nic się nie działo. Jak widać.

Santa Cruz to małe, senne miasteczko, szczególnie w porze popołudniowej gdzie wszyscy zalegają na sjeście. Pochodziliśmy nieco uliczkami i zatrzymaliśmy się w restauracji. Całe szczęście można tu jeść o każdej porze – późna pobudka sprawiła, że zrobiliśmy się głodni o 16.00, a nie jest to pora do jedzenia na południu Europy – kto był, ten wie. We Włoszech, a szczególnie we Francji, mielibyśmy nie lada problem.

Santa Cruz de La Palma i Maria Teresa de Gorecki
Santa Cruz de La Palma i Maria Teresa de Gorecki

Mary pochłonęła kurczaka na patyku, czyli lokalną wersję szaszłyka, a ja tradycyjne kozie sery z grilla z kanaryjskimi sosami mojo rojo i mojo verde. Mniam.

Kozi ser z grilla, mojo rojo i mojo verde
Kozi ser z grilla, mojo rojo i mojo verde

A następnie wróciliśmy piechotą do hotelu – dobra zaprawa przed pieszymi wycieczkami po wulkanie.

A takie cuś po bokach rosło po drodze :)
A takie cuś po bokach rosło po drodze 🙂