Day 1 – Welcome to paradise

Day 1 – Welcome to paradise

Nadejszła wiełkopomna… No właśnie. Prawda jest taka, że znowu zaniedbuję bloga i piszę tylko wtedy kiedy nadchodzi wiełkopomna chwiła. Eh, nawet wtedy nie piszę. Fakt jest jednak taki że nadejszła i to nie jedna a nawet trzy. Wszystkich trzech na raz nie opiszę, bo to tematy na osobne notki, ale napomknę chociaż nieco. Trzeciej pewnie się domyślacie z tytułu notki 🙂

A więc po pierwsze – dla tych którzy nie śledzą Facebooka – nasza rodzina się powiększy. W okolicy przełomu stycznia i lutego 2012 zawita do nas Lila / Rysiek. Ciąża trwa sobie w najlepsze, nie absorbuje nas co prawda tak jak ta pierwsza, choć fizycznie wykańcza Marysię nieco bardziej. No cóż – życie :] Drugi temat to odnalezienie się (a raczej odnalezienie nas przez nią) kuzynki z San Francisco – Lindsey, ale o tym na pewno muszę napisać osobną notkę.

No właśnie i to co obiecałem. Oczywiście WAKACJE, czyli chwila kiedy nasz blog ożywa najbardziej, bo i życie nabiera kolorów. W tym roku postanowiliśmy kontynuować nasza tradycję zwiedzania wysp i uderzyliśmy na wyspę wiecznej wiosny czyli Maderę. Jest ona położona nieco na północ od Wysp Kanaryjskich – i różni się od nich bardzo.

Wyspy na których do tej pory bywaliśmy były albo zupełnie płaskie, albo lekko górzyste (większość Wysp Zielonego Przylądka, Lanzarote, Fuerteventura), albo miały na środku jeden duży wulkan (Fogo, Tenryfa). Madera krótko mówiąc nie ma oprócz lotniska żadnego płaskiego terenu. Po drugie jest wiecznie zielona – to wyspa wiecznej wiosny. Klimat jest tu inny niż na dość pustynnych i sztucznie nawadnianych Kanarach, jest nieco wilgotniej, przez co wyspa jest po prostu zielona. I po trzecie wreszcie – po raz kolejny (ostatnio na Wyspach Zielonego Przylądka) muszę słuchać okaleczonej wersji języka hiszpańskiego, czyli portugalskiego ;)) Tak, tak, to trochę jak Hiszpan ksztuszący się oliwką. No dobra, nie nabijam się już więcej.

W tym roku polecieliśmy w znanej z zeszłego roku konfiguracji – my, Franek i moi rodzice. Różnica jest taka, że tym razem rodzice wracają z Frankiem po tygodniu, a my zostajemy na jeszcze jeden tydzień sami (To znaczy z Lilką / Ryśkiem w brzuchu i wszelkimi humorami które z tego wynikają :P)

Podróż przebiegła bez większych przygód – przynajmniej na początku. Franek dość kiepsko znosił lądowanie – pewnie bolały go uszy, nie przepada też za tym gdy blokuje go pas akurat wtedy gdy ma ochotę wstać. Ale nic to – wylądowaliśmy, bagaże nie zgubiły się, a my po raz kolejny (niczym George Clooney w tym filmie o lataniu które tytuł ciągle zapominam) zgarnęliśmy bagaże, zameldowaliśmy się u rezydentki, odnaleźliśmy autokar i wsiedliśmy do niego. W końcu to już nasza szósta (!) podróż z Itaką!

No właśnie. Napisałem „prawie bez przygód”. Otóż jak to ostatnio mamy zwyczaj robić, podzieliliśmy się obowiązkami i zaplanowaliśmy strategicznie najważniejszy moment przyjazdu – checkin w hotelu. Przypomnę. Nieważne jest aby nadać szybko bagaż. Nieważne jest żeby wsiąść jako pierwsi do samolotu. Nieważne jest też aby wysiąść z niego jak najszybciej – i tak spędzi się czas przy bagażach. Nieważne jest też, aby wsiąśc szybko do autokaru. Ale BARDZO ważne jest, aby pobiec do recepcji zanim zwalą się tam wszyscy goście. Dlaczego? Albo dlatego że zazwyczaj checkinów dokonują maksymalnie dwie osoby, to nieco trwa, a chętnych jest multum. Ostatni czekają nawet godzinę!

Tak więc szybko wybiegłem z autokaru, pobiegłem na recepcję, pobrałem dokumenty meldunkowe, wypełniłem je, i nawet zsynchronizowałem to wszystko z czasem kiedy rodzice i Mary dobili się w okolice recepcji w celu podpisania tychże. Niestety. Zapomnieli oni zupełnie o moim plecaku z komputerem i aparatem który został w luku bagażowym. A ja skupiony na wyścigu meldunkowym zapomniałem im o nim przypomnieć. Summa summarum mój macbook (!) i Nikon (!) oraz Marysi iPad (mniejsza strata) pojechały na drugi koniec wyspy. A obiecałem sobie że w tym roku nie będę się stresował na starcie… Całe szczęście wystarczył jeden telefon do rezydentki i torba już wieczorem zjawiła się w hotelu. Uff!

Dzień spędziliśmy na odsypianiu i oczywiście zwiedzaniu hotelu. Ten jest wreszcie taki jak sobie wymarzyliśmy – no może poza jednym detalem. Jest niezbyt wielki, nie czuć jego ogromu jak w przypadku tego z Teneryfy czy Fuerteventury. Położony jest – jak wszystko tutaj – niemalże bezpośrednio na skale. Tak, ta wyspa jest NAPRAWDĘ wulkaniczna, wydaje się, że każdy budynek, ba, każdy pokój, położony jest na osobnej półce skalnej. Dlatego pełno tu różnych małych zakamarków – nie widać wielkich płaskich okolic basenów, pełnych brytyjskich turystów. Baseny też nie są zbyt duże.

Ale to położenie niesie za sobą też pewne problemy. Krótko mówiąc – osoba na wózku inwalidzkim nie miałaby czego tu szukać. Jest u PEŁNO schodów. Schodów, schodków, uskoków i wszelkich innych przeszkód – całe szczęście Franek jest już na tyle duży, że nie musi non stop jeździć wózku. A my wzięliśmy mu małą, składaną „parasolkę” a nie Buggaboo.

No cóż – Frank padł, rodzice i Mary też – na mnie też powoli czas. Jeszcze wszystko przed nami. Lubię to uczucie 🙂

P.S. Orange znowu mnie chce wydymać. Kupiłem na próbę pakiet 10 MB transferu. Przysłali mi 2 smsy. Jeden, że aktywowali pakiet 10 MB za 15 zł. Drugi że aktywowali pakiet 50 MB (oba na raz). A po zużyciu 6 MB, że… przekroczyłem 192 zł! WTF? Oczywiście dodzwonić się do nich nie da. Kopnijcie mnie proszę jak będę chciał zostać u tych francuskich idiotów, uciekam do Niemców albo do Solorza.

P.S.S. Internet jest! Hurra! Ale tylko w lobby! Łeee… Za 5 euro na cały pobyt! Hurra! Ale… 0,7 Mbit. Heh. Jak nie znajdę szybszego to z przesyłania zdjęć na bieżąco nici :/