Como i Portofino day 2-3


7011

Niestety wiatr nam nie dopisał. Kolejny wyjazd okazął się surfingowa klapą, choć nie tracę nadziej że kiedyś wreszcie mi się uda. Może nawet sfinalizujemy ten plan wyjazdu na Hawaje, który pojawił się zaraz przed oznajmieniem Franka: „Tu jestem”.

Postanowiliśmy więc wykorzystać pozostały dzień i pojechać dalej na południe… nad morze! Dowiedziałem się też, że Bartek i Paweł planują zostać tu do poniedziałku, więc jako wolny ptak przystałem na tę propozycję (Mary wróci z Jabolem).

[umap id=”41904″ tp=”6″ size=”c” w=”600px” h=”300px” alignment=”center”]

Droga na południe była dość nudna – autostrada ciągnęła się i ciągnęła. Tu musze napomknąć o tym, że oznaczenia włoskie łączą te francuskie i szwajcarskie. Wspominałem już kiedyś, że we Francji (tak jak u nas) autostrada ma symbol niebieski, natomiast w Szwajcarii – zielony. Natomiast we Włoszech zielony symbol autostrady oznacza właśnie autostradę (i to dosłownie bo to włoskie słowo), natomiast niebieski… drogę ekspresową. Dobrze jest się nie pomylić :]

Po drodze spotkała nas jeszcze jedna przygoda. Podczas nieustannej ciuciubabki tunelowej (od której zresztą oczy bolą niemiłosiernie – spróbujcie zasłaniać je co chwilę i odsłaniać patrząc w słońce) oczom naszym ukazała się elektroniczna tablica z napisem ATTENZIONE INCENDIO. Moja znajomość języków romańskich podpowiedziała mi że pewnie chodzi o pożar, choć nie do końca wiedziałem czemu pokazują to kierowcom. Za chwilę już byłem tego całkowicie pewien. Po wyjechaniu z kolejnego tunelu oczom naszym ukazał się dym, a po chwili płonące zbocze. Zbocze z tunelem… naprzeciwko nas. Tak, krótko mówiąc droga prowadziłą nas po prostu w ogień. Wyglądało to dość groźnie, choć groźne nie było – w tunelu nie miało co się raczej palić (a były to tunele dość krótkie, kilkudziesięciometrowe), paliły się natomiast trawy na zboczach gór w których to tunele zostały wyryte. Wjechaliśmy więc w łuk ognia, by po chwili, przy wyjeździe z tunelu wjechać w spadające z góry fragmenty płonących i dymiących traw. Współczuję jadącym kabrioletem – nam całe szczęście nic nie groziło 🙂

Nieco głodni dotarliśmy do Rapallo – malowniczego miasteczka położonego tuż obok porośniętego górami półwyspu. W samym Rapallo nie znaleźliśmy nic ciekawego, pojechaliśmy więc do słynnego Portofino, położonego na wspomnianym półwyspie, dosłownie kilka kilometrów dalej. W Portofino (bodajże z racji swych urodzin) bawiła niedawno Madonna, a sama nazwa jakoś tak dźwięczy w uszach, chyba jest dość znana 🙂

Porto fino to ostatni port i rzeczywiście jest to ostatnia wioska wzdłuż drogi. Wygląda to dość śmiesznie, po kilkunastu minutach jazdy wąską, upstrzoną rowerami i skuterami dróżką, położoną między litą skałą a przepaścią z morzem pod spodem, dojeżdża się do miasteczka, które po chwili… pokazuje znak „ślepa droga”. A innej nie ma. Można skorzytać z parkingu – co też uczyniliśmy – lub zawrócić.

Disiejszego dnia wiele się nie wydarzyło – jego lwią część poświęciliśmy na dotarcie tu, jednak to co zobaczyliśmy w pełni nam to wynagrodziło. Miasteczko jest piękne – kolorowe domy kontrastują z lazurem wody, skały przeplatają się z porastającymi je drzewami i krzakami, a ulice pełne są wesołych i uśmiechniętych ludzi. Koty leniwie wylegują się na rozgrzanych kamieniach, a gdy jest im zbyt gorąco wchodzą do kościoła. Pięknie.

W drodze powrotnej rozejrzeliśmy się jeszcze za możliwością wypożyczenia motorówki po czym ruszyliśmy w stronę hotelu. Udało nam się – dostaliśmy nocleg w luksusowym hotelu w Rapallo – apartament za 2/3 ceny. Miał rozkłądaną kanapę, więc na 3 osoby nie wyszło wcale drogo. Odświeżyliśmy się, pożegnaliśmy Marysię i Jabola i ruszyliśmy w miasto.

Znalezienie miejsca na kolację okazało się nie lada wyzwaniem. Dla Włochów chyba rzeczywiście colazzione jest najważniejszym posiłkiem dnia, po kilkakrotnym tournee de Rapallo zdecydowaliśmy się poczekać w jednej restauracji i już po chwili chrupaliśmy wspaniałe owoce morza. Co ciekawe, w restauracji znajdowała się kartka mówiąc wyraźnie że „TU SERWUJE SIE PIZZE NAWET W POLUDNIE”. To dla nas dość dziwne, ale prawdopodobnie Włosi jedzą pizzę tylko wieczorem…

Trzeci i ostatni dzień naszego pobytu spędziliśmy na pływaniu wynajętą motorówką. Było bajecznie – pływaliśmy tam i z powrotem, a kiedy nam się znudziło dopłynęliśmy do małej zatoczki pełnej turystów. Przycumowaliśmy do boi i wsiedliśmy na łódkę pana z wiekimi siwymi bokobrodami i mięśniami jak Arnold. Ten dowiózł nas na małą, kamienista plażę obudowaną barami i restauracyjkami.

Może się powtórzę, ale to kolejne bajeczne miejsce zrobiło na nas olbrzymie wrażenie. Ceny niestety też :]

Wróciliśmy do brzegu, zapakowaliśmy samochód i ruszyliśmy w trasę powrotną do chłodnej już nieco Genewy.